[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Chwileczkę pózniej przyłączył się do nich Aragh i Danielle, z przewieszonym przez ramię łukiem i kołczanem. - Udajecie się do Zamku Malvern? - spytała. - Po co? - Muszę prosić mą panią, Geronde de Chaney, by pozwoliła mi towarzyszyć sir Jamesowi w wyprawie na odsiecz jego pani. - Jego pani? - odwróciła się do Jima. - Masz swą panią? Kto to jest? - Angela... eee... de Farrel, z Placuprzyczep. - Dziwne imiona nosicie za morzem - skomentował Brian. - Jak ona wygląda? - dopytywała się Danielle. Jim zawahał się. - Jak twierdzi sir James - wtrącił Brian - jest piękna. - Ja też jestem piękna - rzekła na to Danielle. - Czy jest równie urodziwa? - No... - zająknął się Jim. - I tak, i nie. To znaczy, jesteście w różnym typie... - W różnym typie? Co masz na myśli? - Trochę to trudno wyjaśnić - powiedział Jim. - Niech się zastanowię. Może znajdę lepszy sposób na objaśnienie tego, kiedy będę mógł odrobinę pomyśleć. - Dobrze, pomyśl - rzekła Danielle. - Ale chcę wiedzieć. A tymczasem chyba pójdę z wami do Zamku Malvern. Brian otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale rozmyślił się. Posuwali się wszyscy razem. Danielle nie skorzystała z propozycji Briana, by wsiąść z nim na konia. Twierdziła, że może prześcignąć jego przyciężkiego, białego rumaka, jeśli tylko zechce. W każdym razie na pewno szła szybciej niż koń. Jim usiłował połączyć w logiczną całość wszystkie elementy tego niewiarygodnego świata. Smoki, czarodziej, piaszczomroki (gdyby je dawniej ujrzał w jakimś filmie, wykpiłby ów pomysł bez wątpienia), Aragh i teraz ta kasztanowowłosa boginka z łukiem i kołczanem pełnym strzał rozmawiała jak... nie wiedział, kogo mu przypominała. Aapał się na tym, że w jej obecności jego wypowiedzi stają się coraz ostrożniejsze. Jej bezpośredniość przerażała go. Kto ją nauczył, że można zadawać wszystkie pytania, jakie tylko przychodzą do głowy? Gdy następnym razem spyta mnie o coś takiego - powtarzał w duchu - powiem po prostu, że to nie jej sprawa... - Bzdury! - usłyszał, jak Brian mówi do Aragha. - Mówię ci, że z tego miejsca dojdziemy do zamku od tyłu, od strony potoku Lyn. Mury tam wznoszą się na skale i nie ma żadnej możliwości wejścia, nawet gdyby ktoś z załogi mnie rozpoznał. - A ja ci mówię, że wyjdziemy wprost na bramę! - warknął Aragh. - Wracamy! - Brama... - Słuchajcie - wtrącił pospiesznie Jim, raz jeszcze odgrywając rolę rozjemcy między tymi dwoma. - Pozwólcie mi spytać jakiegoś tubylca. Dobrze? Pokój za wszelką cenę. Zboczył ze szlaku i rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś, od kogo mógłby się czegoś dowiedzieć. Nie będzie to chyba zbyt trudne. Prawda, że okolica wydawała się nie zamieszkana, ale w tym świecie prawdopodobnie wszystkie stworzenia umiały mówić - smoki, żuki, wilki... Z wyjątkiem może roślin. Jak na złość nic nie pojawiało się w polu widzenia. Krążył tu i tam, wypatrując myszy, ptaka... Nagle niemal potknął się o borsuka. - Hej, zaczekaj! - krzyknął. Borsuk usiłował umknąć. Jim wzbił się w powietrze i po chwili ciężko opadł na ziemię, tuż przed zwierzęciem. Przyparł go do krzaka. Borsuk wyszczerzył zęby w prawdziwie borsuczym stylu. - Nie bój się - rzekł Jim. - Chciałem się tylko o coś spytać. Idziemy do Zamku Malvern. Czy ta droga doprowadzi nas do bramy, czy też na tyły zamku? Borsuk zjeżył się i syknął na niego. - Ależ nie... - powtarzał Jim. - Ja się tylko pytam... Borsuk warknął i rzucił się na przednią łapę Jima. Gdy ten ją wyrwał, zwierzę obróciło się z zaskakującą prędkością, prześliznęło się obok krzaka i zniknęło. Jim w osłupieniu wpatrywał się w puste miejsce. Wreszcie odwrócił się i ujrzał za sobą Briana, Danielle i Aragha wytrzeszczających na niego oczy. - Chciałem uzyskać jakieś wskazówki od kogoś, kto wie... - zaczął, ale głos uwiązł mu w gardle na widok ich spojrzeń. Patrzyli na niego, jakby całkiem postradał zmysły. - Gorbash - rzekł w końcu Aragh. - Próbowałeś rozmawiać z borsukiem? - No, tak - odparł Jim. - Chciałem tylko spytać kogoś, kto zna te tereny, czy wyjdziemy na tyły Zamku Malvern, czy też do bramy. - Ale mówiłeś do borsuka! - rzekła Danielle. Brian chrząknął. - Sir Jamesie - zaczął - czy rozpoznałeś w tym borsuku kogoś znajomego, czy również został zaczarowany? A może w twoim kraju borsuki potrafią mówić. - No, nie... to znaczy nie rozpoznałem nikogo w tym borsuku, a w moim kraju borsuki nie mówią - odrzekł Jim. - Ale myślałem... Głos mu się załamał. Chciał powołać się na przykład mówiących smoków, żuków podwórzowych i wilków, ale urwał w obliczu tych spojrzeń, choć czuł, że popełnił jakieś głupstwo. - W głowie mu się pomieszało i tyle! - burknął Aragh. - Nie jego wina. - Ależ - bronił się Jim. - Potrafię mówić, chociaż jestem smokiem. - Czy tam, skąd pochodzisz, smoki nie mówią? - spytała Danielle. - U nas nie ma smoków. - Więc skąd ten pomysł, że one nie potrafią mówić? - wypytywał Aragh. - Jesteś przemęczony, Gorbash, i w tym problem. Spróbuj w ogóle nie myśleć przez jakiś czas. - Ale mamy wilki tam, skąd pochodzę - wtrącił Jim - i one nie mówią. - Wilki nie mówią? Gorbash, umysł ci się zmącił. Ile wilków znasz? - Bliżej nie znam żadnego, ale widziałem je... to znaczy na... Jim błyskawicznie uświadomił sobie, że słowo "zoo" i "film" będą tyle znaczyły dla tej trójki przed nim, ile "numer polisy ubezpieczeniowej" znaczył uprzednio dla rycerza. Cokolwiek by teraz powiedział, byłby to jedynie bezsensowny bełkot. - A co z żukami podwórzowymi? - pytał rozpaczliwie. - Gdy rozmawiałem z Carolinusem, ten pokropił ziemię i podwórzowy żuk wyszedł na powierzchnię i mówił. - Spokojnie, sir Jamesie - rzekł Brian. - Czarodziejski, oczywiście. Musiał to być czarodziejski żuk. %7łuki podwórzowe nie potrafią mówić, tak jak i borsuki. - No, dobrze - powiedział zrezygnowany Jim słabym głosem. - Nieważne. Może rzeczywiście zbyt dużo myślałem, jak twierdzi Aragh. Zapomnijmy o tym i ruszajmy dalej. Raz jeszcze podjęli przerwaną podróż, gdy niespodziewanie złapała ich gwałtowna ulewa. Kiedy zaczęły padać ciężkie krople, Jim przez chwilę rozglądał się za jakimś schronieniem, ale zauważył, że pozostała trójka całkowicie ignoruje deszcz. Uświadomił sobie, że jego pancerna skóra zaledwie odczuwa wilgoć, więc także zdecydował się iść dalej. Po chwili ulewa minęła i zaczęło wyglądać słońce. Nagle Aragh zaczął węszyć. - Czuję dym - rzekł. Jim wciągnął nosem wiatr. Jego smoczy węch nie ustępował wiele wilczemu, ale dopiero teraz, gdy zwrócił na to uwagę, był w stanie poczuć dym. Skoro czuli zapach, choć wiatr nie niósł go w ich stronę, to zródło dymu musiało być bardzo blisko przed nimi. Aragh przeszedł w kłus, a Brian spiął konia ostrogami, by nie zostać w tyle. Jim wydłużył krok, Danielle zaś swobodnie biegła obok niego. Wypadli spomiędzy drzew i zatrzymali się na polanie, na skraju podwójnego szeregu pokrytych słomą lepianek. Niektóre z nich wciąż dymiły. Wioska, jeśli można ją tak nazwać, była cicha i nikt się po niej nie kręcił. Poza tym, że tliło się kilka chat - ulewa najwyrazniej przy gasiła płomienie - nic się nie działo. Widać było cztery czy pięć osób, które spały między chatami i przed drzwiami. Dorastająęa dziewczyna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|