[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się o pomoc do brata króla, Tovarra, ale tego się nie dowiemy. W każdym razie nie możesz zapomnieć o naszym głównym celu. Naszym głównym celem była dziewka i skarb! Nie, mówię o wielkim Thoth Amonie. Jeśli zdołamy zapewnić sobie jego pomoc, przestanie się liczyć, czy księżniczka wróci do ojca lub sprowadzi swojego wuja. Książę magów potrafi sterować nimi z równą łatwością co lalkarz pociągający za sznury marionetek. Płyńmy na północny wschód, do Stygii. Jeżeli po drodze napotkamy statek Conana, bardzo dobrze, jeśli nie, nie będzie to mieć znaczenia. Ze stygijskiego wybrzeża Zarono i Menkara ruszyli w głąb lądu z karawaną. Połowę załogi pozostawiono do pilnowania Petrela , podczas gdy druga połowa, uzbrojona po zęby, towarzyszyła swojemu kapitanowi. Za przeprawę Zarono musiał zapłacić szczerym złotem, co przyprawiło o wielki ból złodziejskie serce kapitana. Jak większość żeglarzy, Zarono czuł się niepewnie na lądzie. Pozbawiony swego naturalnego żywiołu, był nieswój i bezradny. Chociaż pustynia była na swój sposób podobna do morza, mimo to była czymś obcym. Zingarańczykowi nie odpowiadało też rytmiczne podskakiwanie na grzbiecie flegmatycznego wielbłąda ani rozpalone pustynne powietrze, wysuszające z gardła ostatnią kroplę wilgoci. Musiał jednak znieść te niewygody. Trzeciego dnia na horyzoncie pojawiła się oaza Khajar. Była to ciemna, samotna kępa zasłygłych w bezruchu palm, otaczających osobliwy czarny staw. Zza listowia wyłaniała się również masywna budowla. Karawana powoli zbliżyła się do oazy. Na czele jechał Menkara. Jego strój kapłana Seta był widoczny z daleka. Oazę spowijała cisza. Ani jeden ptak nie brodził w stawie, nie śpiewał w koronach palm. Karawany nie okrzyknął żaden strażnik. Na skraju drzew wędrowcy zatrzymali się. Wielbłądy uklękły na komendę, o mało nie zrzucając podróżników na piasek. Miej oko na poganiaczy wielbłądów powiedział Zarono bosmanowi. Te psy boją się czegoś. Mogą uciec i nas tu porzucić. Zarono i Menkara ruszyli brzegiem czarnego stawu ku widocznej w oddali budowli. Czarna jak płynny węgiel powierzchnia stawu odbijała wieczorne światło. Na zamarłej w bezruchu wodzie migotały wijące się powoli oleiste odbłyski. Obok stawu znajdował się przypominający ołtarz blok czerwonawego kamienia. Jego wierzch i boki pokrywały ciemne, rdzawe plamy. Zarono pobladł i zadrżał na myśl, jakiego rodzaju istota wynurzała się czasami ze stawu, by pożreć składane jej na ołtarzu ofiary. Wędrowcy ominęli złowieszczy staw i zbliżyli się do siedziby Thoth Amona. Gdy minęli palmy, ujrzeli, że budowlę zbudowano z takich samych jak ołtarz bloków czerwonego piaskowca. Siedziba czarnoksiężnika była tak wielka, że bardziej zasługiwała na miano pałacu niż domu. Zeszlifowane przez wiatr i piasek ściany gmachu świadczyły, że jest on bardzo stary. Nikt nie był w stanie orzec, w jakiej zapomnianej epoce postawiono tę olbrzymią budowlę. Zdobiące łuk wejściowego nadproża płaskorzezby były odmienne od wszystkich, jakie Zarono widział w czasie swych licznych podróży. Plan budowli przytłaczał surową prostotą. Zarono stwierdził, że nie może skojarzyć jej z żadnym znanym mu stylem architektonicznym, może z wyjątkiem sterczących w niebo gigantycznych piramid na pustyni w okolicach Khemi. Gmach przypominał bardziej grobowiec niż siedzibę żywego człowieka. W masie krwawego piaskowca ziała paszcza czarnego wejścia. Menkara podszedł bez słowa do tej jamy i nakreślił dłonią w powietrzu enigmatyczny znak. Zarono spostrzegł z dreszczem lęku, że kościsty palec czarnoksiężnika pozostawia za sobą gasnące dopiero po chwili linie zielonego światła. W ciemnym wnętrzu gmachu panowała przytłaczająca cisza, w której każdy dzwięk odbijał się nie gasnącym echem. Nie widać było żadnych strażników ani sług. Gdy Menkara bez wahania ruszył w głąb budowli, Zaronowi nie pozostało nic innego, jak podążyć za nim. Za przedsionkiem znajdował się rząd kamiennych stopni, wytartych przez wieki tak, iż utworzyły się w nich łagodne wklęśnięcia. Prowadziły one do pogrążonych w ciemnościach podziemi. Zarono i Menkara zeszli pod poziom pustyni, dotarli do kresu schodów i znalezli się w wielkiej komnacie. Pomieszczenie było oświetlone złowieszczym zielonym blaskiem, padającym z trójnogów odlanych na kształt wijących się węży. Sala obramowana była dwoma rzędami gigantycznych monolitycznych kolumn, pokrytych tego samego rodzaju płaskorzezbami, jak łuk nad wejściem. W końcu komnaty, gdzie w perspektywie zbiegały się rzędy kolumn, na tronie z czarnego lśniącego kamienia siedział pan rezydencji. Zbliżywszy się wraz z kapłanem do tronu, Zarono przyjrzał się dokładniej zasiadającemu na nim mężczyznie. Był to człowiek wysoki, o szerokich barkach i wyniosłych, jastrzębich rysach twarzy. Jego skóra miała głęboki, brązowy odcień. Z jamistych oczodołów wyglądały hipnotyzujące niebieskie oczy. Mężczyzna ubrany był w białą lnianą szatę o prostym kroju. Jedyną
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|