[ Pobierz całość w formacie PDF ]
184 Spróbował krzyknąć. Zdawało się, że za łukiem plaży leży miasto. Ale było bardzo daleko. Przysiadł na piętach na mokrym piasku, ciasno obejmując rękami kolana, i dy- gotał. Chyba trwał w tej pozycji przez bardzo długi czas, nawet kiedy drżenie ustało. Miasto, jeśli to miasto, było niskie i szare. Czasami przesłaniały je kłęby mgły, toczące się znad pluszczących cicho fal. W pewnym momencie uznał, że to wcale nie miasto, ale pojedynczy budynek, może jakieś ruiny, nie potrafił ocenić odle- głości. Piasek miał odcień zmatowiałego srebra, które nie poczerniało jeszcze do końca. Plaża była z piasku, piasek był wilgotny, siedzenie dżinsów przemokło. . . Obejmował dłońmi kolana i kołysząc się śpiewał piosenkę bez słów i melodii. Niebo miało inny kolor srebra. Chiba. Jak w Chiba City. Zatoka Tokijska? Odwrócił głowę i spojrzał w morze, tęskniąc za widokiem holograficznego logo Fuji Electric, za warkotem śmigłowca, za czymkolwiek. Gdzieś za plecami wrzasnęła mewa. Drgnął. Budził się wiatr; ziarna piasku kłuły w policzek. Przycisnął twarz do kolan i zapłakał; odgłos szlochu był równie daleki i obcy jak krzyk polującej mewy. Gorąca uryna przemoczyła dżinsy, wyciekła na piasek i szybko ostygła od wiatru i wody. Kiedy obeschły łzy, bolało go gardło. Wintermute bełkotał do swoich kolan. Wintermute. . . Zapadał mrok. Zadrżał znowu, tym razem z zimna, które w końcu zmusiło go, by wstać. Bolały go łokcie i kolana. Ciekło z nosa; wytarł go w rękaw kurtki, po czym przeszukał jedną pustą kieszeń po drugiej. Jezu mruknął, wsuwając palce pod pachy, by je rozgrzać. Jezu. Zaczął dzwonić zębami. Fala przypływu pozostawiła na plaży wzory bardziej subtelne, niż mógł- by stworzyć jakikolwiek tokijski ogrodnik. Kiedy przeszedł z dziesięć kroków w stronę niewidocznego teraz miasta, odwrócił się i spojrzał w gęstniejący mrok. Odciski stóp sięgały do punktu przybycia. %7ładen inny ślad nie niszczył gładzi ciemnego piasku. Ocenił, że zanim zobaczył światło, przeszedł co najmniej kilometr. Rozma- wiał z Ratzem i to Ratz mu je pokazał: pomarańczowo-czerwony blask po prawej stronie, spory kawałek od brzegu. Wiedział, że Ratza nie było, że barman jest tyl- ko tworem jego własnej wyobrazni, nie tego czegoś, co go tu uwięziło. Nie dbał o to. Przywołał go, szukając pocieszenia, ale Ratz miał własne poglądy na Case a i jego sytuację. Zdumiewasz mnie, artysto. Tyle wysiłku, żeby doprowadzić do własne- go zniszczenia. Niepotrzebnego wysiłku! W Mieście Nocy miałeś je jak na tacy! 185 Prochy, żeby wyżerały ci rozum, gorzałę, żeby wszystko było płynne, Lindę dla słodkiej zgryzoty i ulicę, żeby trzymała topór. Jak daleko odszedłeś, żeby załatwić to teraz, w takim groteskowym układzie. . . Lunapark zawieszony w przestrzeni, hermetyczne pałace, najrzadsze zgniłki starej Europy, martwi faceci zamknięci w małych pudełkach, chińska magia. . . Ratz śmiał się, maszerując obok niego i wymachując dziarsko różowym manipulatorem. Mimo ciemności Case dostrze- gał barokową koronkę stali na poczerniałych zębach barmana. Ale takie są pewnie metody artystów. Potrzebowałeś tego świata, zbudowanego specjalnie dla ciebie, tej plaży, tego miejsca. %7łeby umrzeć. Case zatrzymał się, zachwiał, skręcił w stronę szumu fal i ukłuć niesionego wiatrem piasku. Tak. . . mruknął. Cholera. Chyba. . . Szedł w kierunku dzwięku. Artysto! usłyszał wołanie Ratza. Zwiatło! Widziałeś światło. Tutaj. Tędy. . . Znów się zatrzymał. Padł na kolana o kilka milimetrów od lodowatej wody. Ratz? Zwiatło? Ratz? Lecz ciemność była już absolutna i słyszał tylko plusk fal. Wstał z wysiłkiem i spróbował wrócić po swoich śladach. Czas płynął. Case szedł naprzód. I wreszcie zobaczył: blask, z każdym krokiem bardziej wyrazny. Prostokąt. Drzwi. Tam jest ogień powiedział, a wiatr porwał jego słowa. Znalazł bunkier, kamienny czy betonowy, zagrzebany w wydmie mokrego pia- sku. Wejście było niskie, otwarte, głębokie: otwór w ścianie grubości co najmniej metra. Hej zawołał cicho. Hej. . . Palce dotknęły zimnej konstrukcji. Wewnątrz płonął ogień, cienie falowały na ścianach otworu wejścia. Pochylił głowę i przeszedł, był w środku, po trzech krokach. Dziewczyna pochylała się nad pordzewiałym żelastwem tworzącym rodzaj pa- leniska, na którym płonęło wyrzucone na brzeg drewno, a wiatr wysysał dym powgniataną rurą komina. Płomienie były jedynym zródłem światła, a kiedy spoj- rzał w rozszerzone zdumieniem oczy, rozpoznał opaskę na czole: zwiniętą chustę z wzorem podobnym do powiększenia obwodu drukowanego. Tej nocy odepchnął jej ramiona, odmówił jedzenia, które podała, zrezygnował z miejsca przy niej na stosie koców i ścinków gąbki. W końcu przysiadł u wejścia i patrzył, jak śpi, słuchając wiatru szorującego piaskiem o ściany. Mniej więcej co 186 godzina podchodził do prowizorycznego paleniska i dokładał drewna z przygoto- wanego stosu. Nic z tego nie było prawdziwe, ale zimno to zimno. Ona też nie była rzeczywista, skulona na boku w blasku ognia. Przyglądał się ustom z lekko rozchylonymi wargami. Była tą dziewczyną, którą pamiętał z wycieczki przez Zatokę. To okrutne.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|