[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Chciałam być do ostatnich granic ofiarna, a byłam tylko bezgranicznie naiwna, wierząc wówczas że tak, od jednego zamachu, zdeptawszy własne szczęście, stworzę raj na ziemi tym dwojgu: jemu i Eli. Stało się i już się nie odstanie. I nie powinnam myśleć o tym. A jednak... Na te ostatnie święta przyjechaliśmy razem do Klimontowic. Razem! Ile goryczy zawiera dziś to słowo, jakim chłodem i pustką wieje od niego! Wówczas wierzyliśmy, że nic nas nie rozłączy. Stanęła między nami drobna, wątła istota ludzka, która dziecięcym uporem i własną bezradnością złamała nasze święte przysięgi, wydarła cel i radość życia mnie - a może i jemu... Pamiętam, jechaliśmy do Klimontowic polami. Zawiana śniegiem droga nie była jeszcze przetarta. Jasnowłosy Andruk, który po starym Antonim "stangretował" oznajmił uroczyście, otulając nam nogi szeroką baranicą: - Zima - bo jest. Nie czuliśmy jej, choć sanki skrzypiały, szorując płozami o niepokalane zawały śnieżne, choć para buchała z nozdrzy końskich i z naszych ust, choć nam na brwiach i rzęsach osiadł szron gęsty i biały, a mróz smagał policzki. W sercach czuliśmy wiosnę, tę najjaśniejszą, która tylko raz w życiu zakwita: wiosnę naszej miłości. Na jakimś zakręcie, krzyż tam stał, otoczony krzakami głogu, którego owoce krwawiły się jeszcze wśród ciernistych gałęzek, Zbigniew mocniej ogarnął mnie ramieniem i spytał z niewypowiedzianą tkliwością w głosie: - Nie zimno? Potrząsnęłam głową na znak, że wcale mi nie zimno. Nie mogłam nawet mówić, bo mi w tej chwili szczęście odjęło głos i najmilsze słowa strąciło z powrotem w głąb serca. Ale Zbigniew ozwał się znów po chwili: - Krysiu? Obróciłam ku niemu rozpromieniony wzrok. - Jedziemy! - rzekł. - O, tak! Jedziemy! - powtórzyłam tę wielką nowinę. Podróż skończyła się dziwnie prędko. Z daleka dostrzegliśmy już wszystkich oczekujących na ganku. Był tam pan Dziechciński, łysy jak kolano i mocno postarzały w ciągu ostatnich lat, była Emilka w narzuconym naprędce kożuszku i "ciocia Józia", niklejsza jeszcze w swojej czarnej sukni, której nie porzuciła od śmierci Adasia. Wymachiwali w naszą stronę rękami i wołali coś, a gdy sanie stanęły, pan Dziechciński huknął swoim poczciwym basem: - Jakże tam droga? Bardzo zawiało? Były to pierwsze słowa, jakie usłyszałam na progu domu, do którego tęskniłam przez wiele, wiele miesięcy. Odpowiedziałam ze łzami szczęścia w głosie: "O, zawiało!" i jednocześnie poczęłam ściskać Emilkę, całować ręce pani Rymszyny, "jego" matki, potem ściskałam znowu Emilkę, a łzy już na dobre płynęły mi po zmarzniętych policzkach. Wśród wykrzykników, zapytań i odpowiedzi, krzyżujących się z sobą, wprowadzono nas do jadalni. Zniadanie, jako w dzień wigilijny, było proste i skromne. Do tej chwili nie mogę zapomnieć, jak z ustami pełnymi sera musiałam informować ciocię Józię, że moje uczennice są bardzo grzeczne, że nie wszystkie studentki mają obcięte włosy, że Wawel stoi na miejscu, a w teatrze grywają do dziś dnia Kościuszkę pod Racławicami jak wówczas, gdy pani Rymszyna zawiozła swoich chłopców do Krakowa, aby się "nałykali tej ojczyzny kochanej". Widząc mą kłopotliwą sytuację (walczyłam bowiem bohatersko z serem) Zbigniew umyślnie począł dorzucać coraz nowe pytania, tak że nie mogłam przełknąć dławiącego kęska; pogroziłam figlarzowi oczami, ale on patrzył na mnie z miną łobuzerską i śmiał się w najlepsze. Wreszcie Emilka przyszła mi z pomocą: - Poczekajcież trochę! Dajcie jej chociaż śniadanie dokończyć! W tej samej chwili drzwi się otwarły i w progu stanęła Ela. Boże, jakże się zmieniła! Z nijakiego podlotka stała się nagle dorosłą panną! Włosy miała skręcone po bokach w misterne "kukiełki" przeplecione wstążką, suknię prawie do kostek, pantofle na francuskich obcasach. Blada i wąska jej twarzyczka, nazwana ongi przez Adasia "lisim pyszczkiem", wyciągnęła się jeszcze i wydawała szczuplejsza, może dzięki uczesaniu; czarne oczy patrzyły inteligentnie spod cienkich, jakby ołówkiem narysowanych brwi. W tej chwili wyraz jej twarzy znamionował gwałtowną walkę pomiędzy szczerą chęcią rzucenia mi się na szyję a obawą, że taki odruch może być poczytany za dziecinadę. Wybrała coś pośredniego: podeszła wolno, z namaszczeniem ucałowała mnie w oba policzki i rzekła serdecznie: - Tak się cieszę, że wreszcie przyjechałaś! Dopiero teraz spostrzegła Zbigniewa, a może udała że go dopiero zauważyła, gdyż dodała ze zdziwieniem: - Ach, i pan tu jest! Zapomniałam, że mieliście państwo przyjechać razem. Słowo "pan" było zaakcentowane bardzo wyraznie. Podczas nielicznych wakacji, które Zbigniew spędził w Klimontowcach, mówiła zawsze do niego w trzeciej osobie, a on ją po prostu nazywał Elą albo nawet - o zgrozo - smarkulą! Widocznie teraz Ela chciała zaznaczyć niestosowność tego "tykania" i jednocześnie uprzedzić że chce być traktowana z całym respektem. Ta scenka tak mnie rozśmieszyła, że przełknąwszy wreszcie ser, parsknęłam śmiechem. Zbigniew natomiast odparł z niezmąconą powagą: - Czy wolno mi na powitanie po tak długim niewidzeniu ucałować rączkę "panny Elżbiety"? Ela zaczerwieniła się. Było jej z tym rumieńcem bardzo do twarzy. W ogóle wyglądała zupełnie inaczej, wydawała się prawie ładna. Z czarniawego pączka wyrósł kwiat może nieco wątły i blady, ale nie pozbawiony uroku. Patrząc na nią, na jej ruchy "dystyngowane", na jej usta rozchylone w dyskretnym, konwencjonalnym uśmiechu, powtarzałam w duszy ze zdumieniem: "I to jest Ela, ta sama Ela, którą łajałam za palce powalane atramentem i za błędy ortograficzne, jakich nie brakło w dyktandach!" W kilka miesięcy pózniej przyszło mi pomyśleć z jeszcze większym zdumieniem: "I to ona, ona jest przyczyną mego nieszczęścia! Ona właśnie..."
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|