Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Chwileczkę. Widzę, że pan nie wie, kim jest Jersen. A to ważna osobistość. Konkurent Banku
Angielskiego. Np i inne jeszcze historie, niestety nie dowiedzione... Uprzykrzył sobie Dartmoor i... Rozumie
pan, pułkowniku? Nawet Dartmoor dla takiego ptaszka nie dość dobre. Któregoś dnia po prostu prysnął z
kamieniołomów i tyle go widziano. Słowem - dwieście pięćdziesiąt funtów nagrody. Dwieście pięćdziesiąt
funtów to przecież wcale niezły grosz. Szczególnie, jeżeli chodzi o jeden jedyny strzał, nie uważa pan? - W
słowach dzwięczało coś jakby zazdrość.
Pentham nie odpowiedział. Analizował starannie treść słów inspektora. Uciekinier z Dartmoor. Ale
to tłumaczyło niezmiernie wiele. Prawie wszystko.
- Nagrodę za ujęcie Jersena może pan odebrać w Komendzie Głównej. To jest, nie wiem, czy zechcą
ją panu wypłacić w całości. Może będą uważali za stosowne podzielić ją i na tych co go wyłowili z rzeki.
Jednak...
- Nagrodę? - Pentham ocknął się z zadumy. - Ach tak... Przepraszam. W każdym razie ja swej części
nie podejmę. Przeznaczam ją... - zastanowił się chwilkę - na szkółkę elementarną dla... policjantów
wyższych stopni. - Mallone owi należał się pomimo wszystko odwet za szpilki, jakie wsadzał na początku
rozmowy.
Inspektor zmarszczył brwi. Znowu bryka? Koniecznie chce mieć ostatnie słowo? Nic z tego.
- Nie zrozumiałem - zaczął groznie. - Może pan zechce łaskawie powtórzyć: na elementarną szkółkę
dla kogo?
- Dla sierot po policjantach wyższych stopni! - Pentham zrobił niewinną minę. - Czyżby w tym było
coś niestosownego?
Mallone zdusił starannie niedopałek na popielniczce.
- Oczywiście nie. Dziękuję panu w imieniu tych sierot. A co do policjantów wyższych stopni, to...
Wkrótce przekona się pan czy potrzebują elementarnej szkółki. Już jutro... - i z wysoko podniesioną głową
wymaszerował z pokoju.
Pentham śledził w zamyśleniu jego odwrót. Już jutro? Czyżby zamierzał?... W takim razie trzeba
by...
- Tak - obciągnął marynarkę, przygładzając pieczołowicie klapy. - Koniecznie trzeba. -
Zdecydowanym ruchem ujął klamkę...
XLVI
Doktor Johnson stanowczo przesadzał w ostrożności, jeżeli chodziło o rannego. Ardayire mógł być
przesłuchany co najmniej od trzech dni. Co tam przesłuchany! Od trzech dni rozmawiał, jak gdyby
nieszczęsna kula minęła go o milę. Nie pomagał wysmukły palec, położony ostrzegawczym gestem na
purpurowych wargach. Ani prośba zielonkawych oczu, wyzierających spod czupryny barwy starego złota.
Zresztą nie wierzył w szczerość tej prośby, bo przecież...
Zła była na siebie za łunę występującą tak często na policzki. Jak to wygląda? Pielęgniarka i raptem
czerwieni się, podchodząc do pacjenta? I to czerwieni się jak... Nie potrafiła znalezć odpowiedniego
porównania.
Najgorzej, że Ardayire dostrzega te bezsensowne rumieńce. Na pewno dostrzega. Jego spojrzenia nie
pozostawiały na ten temat najmniejszych nawet wątpliwości. I dzisiaj tak samo. Choć przecież wczoraj
obiecała sobie solennie... Ale rozmawiali o zupełnie obojętnych rzeczach, I nagle... jakby kto przypiekał
policzki. %7łeby on, tak nie patrzył... %7łeby nie zaglądał w oczy... Choć nie mogła powiedzieć, by te spojrzenia
sprawiały jej przykrość. Raczej... Wszystko jedno.
- Panie Tomaszu - usiłowała zmarszczyć groznie brwi.
- Tomaszu? Dlaczego tak oficjalnie? Czyżbym coś zawinił?
Uciekła spojrzeniem w bok. Inaczej zmiękłaby od razu.
- Naturalnie; że pan zawinił. - Cóż mogła poradzić, że w groznym tonie brzmiały wcale niegrozne
nutki?
Wyłowił je natychmiast i skwitował radosnym uśmiechem.
- Czym? - skruszony wyraz jego twarzy nie robił przekonującego wrażenia.
- Jak to czym? - niezbyt skutecznie próbowała udać oburzenie. - Jeszcze pan pyta. Przecież doktor
kazał panu leżeć nieruchomo, a pan...
Ciche pukanie do drzwi przerwało dalsze słowa... Drgnęli jednocześnie.
- Jak się pan czuje, Tomku? - dzwięczny głos przerwał zapadłą nagle w pokoju ciszę.
Na twarzy rannego zarysowały się pomieszane uczucia.
- Dziękuję... Wreszcie przyszła pani zobaczyć, czy jeszcze żyję, Flo? Bardzo to ładne z pani strony...
Ale nie mogę narzekać na zbyt częste dowody pani zainteresowania.
- O! - zadzwonił srebrzyście śmiech. - Na samym wstępie gorzkie wyrzuty? Naprawdę dzieje się tu
panu taka krzywda beze mnie? - przeniosła z kolei wzrok na zarumienioną pielęgniarkę. - I cóż ty na to,
Betty?
Ta spuściła wzrok i zarumieniła się jeszcze silniej.
- Ja?... No... jeżeli pan Tomasz... - bąknęła.
- No, no, moja droga - pogroziła jej żartobliwie palcem. - Masz minę kota, który zlizał śmietankę.
W zielonych oczach zalśniły siłą powstrzymywane łzy.
Jaka ta Flo! %7łeby w ten sposób... I do tego przy nim... Cóż. Musi wszystko znieść bez sprzeciwu.
Rzeczywiście czuła się winna wobec Flo. A jeżeli Tomek... Nie, nie wolno nawet myśleć w ten sposób o
nim... Jeżeli pan Tomasz traktował to wszystko, te rozmowy i w ogóle, jedynie jako środek zabicia czasu w
oczekiwaniu na przyjście Flo? Serce ścisnął bolesny skurcz. To przecież zupełnie niemożliwe... Robi jej
wyrzuty, że o nim zapomniała... Zwiesiła głowę. To byłoby jednak okropne.
Platynowa blondynka podeszła do łóżka rannego. Pielęgniarka śledziła ją zazdrosnym spojrzeniem.
Jaka ona piękna - myślała z mimowolnym podziwem. Zawsze ją zresztą podziwiała. Tak. Tamto
wszystko to było tylko bezsensowne marzenie. Gdzież jej się nawet równać z Flo? Oczywiście, że pan
Tomasz... Trudno mu się nawet dziwić.
- Panie Tomku, mam panu coś do zakomunikowania.
Pielęgniarka drgnęła.
- Może chciałabyś...? - spojrzała wymownie w kierunku drzwi.
- Nie - przyjazny uśmiech zamiast uspokajać jątrzył jeszcze bardziej niepewność.
Jaka ona jest wspaniale pewna siebie.
- Nie wolno ci ani na chwilę opuszczać swego pacjenta. Czy pamięta pan, Tomku, pytanie, jakie mi
pan kiedyś zadał?
Ardayire miał mocno speszoną minę.
- Pytanie? - powtórzył słabym głosem. - Tak, oczywiście...
- Otóż wymógł pan na mnie wtedy obietnicę, że jeśliby się cokolwiek zmieniło...
Ardayire mocno pobladł.
- I... zmieniło się?
- Tak. I właśnie dlatego śpieszę, by panu o tym zakomunikować. Tak, jak obiecałam. I cóż pan na
to?
- zajrzała mu w oczy.
- Ja?... Ależ... Będę najszczęśliwszym mężczyzną pod słońcem... i... - wargi wyraznie mu drżały. Nie
umiał temu zaradzić. Jeszcze nie odzyskał wszystkich sił. A to spadło na niego tak niespodziewanie.
Niespodziewanie i... mój Boże, żeby tak tydzień temu...
Wąska dłoń przesunęła pieszczotliwym ruchem po czole Ardayire a.
- Jest pan prawdziwym dżentelmenem, Tomku - powiedziała poważnie. Zawsze zresztą o tym
wiedziałam, ale teraz... Nie powinien się pan przejmować. Bo...
- nachyliła się na rannym, przytykając niemal usta do jego ucha. Szepnęła parę słów zaledwie.
Widocznie były to czarodziejskie słowa, bowiem na wychudłe policzki powróciły rumieńce. W
oczach zalśniło radosne ożywienie.
- Czy można pani złożyć gratulacje, Flo?
Zarumieniła się jednak. I straciła nieco ze swej niezachwianej równowagi.
- Proszę.
- Naprawdę z całego serca... wyszeptał gorąco. - Proszę mi wierzyć, że...
- Ale musi pan pamiętać - przerwała - że tymczasem ani pary z ust. Nikomu - podkreśliła stanowczo.
- Ani nawet... - nie dokończyła. Pojął jednak dokładnie, kogo miała na myśli.
- Będę milczał jak grób.
Kasztanowe loki zwisały nad czołem, niemal przesłaniając oczy. Nie odgarniała ich. Zresztą, po co?
Wszystko jedno. Nie słyszała słów, wyszeptanych na ucho Ardayire owi. Nie rozumiała, o czym mówili.
Ale widziała dosyć. Aż za dużo jak na jej wytrzymałość.
XLVII [ Pobierz całość w formacie PDF ]




Powered by MyScript