[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Przemknął pociąg, znów na południe. Dlaczego on to robi? pomyślała. Myślał, nie słuchał. Zaczął słuchać dopiero, gdy oddalili się od śródmieścia, rozmawiając krótkimi zrywami, i uświadomił sobie, że mały znów mówi monosylabami. Wrzuć na luz, co? powiedział Keith. %7łe co? No i jak? Aadne monosylaby mi wyszły? Co? Wrzuć na luz. Aadne monosylaby? No co? Mów normalnie. Mów, nie mów, sam już nie wiem. To mama zakazała ci tak mówić, nie ja. Szło mu coraz lepiej, Justinowi, ledwo robił przerwy między słowami. Na początku to była forma kształcącej gry, ale teraz ćwiczenia te niosły ze sobą coś innego, namaszczony upór, niemal rytualny. Posłuchaj, nie obchodzi mnie to. Możesz mówić po eskimosku, jeśli chcesz. Mają alfabet złożony z sylab, a nie liter. Możesz mówić po jednej sylabie. Półtorej minuty zajmie ci wypowiedzenie jednego długiego słowa. Ja mam czas, ja poczekam. Nie spiesz się. Rób długie przerwy między sylabami. My będziemy jedli mięso morsa, a ty będziesz mówił po eskimosku. Mors jest ble. Nie dla mnie. To tłuszcz. Mięso, nie tłuszcz. To jak tłuszcz. Powiedz mięso. Powiedz kotlet. To jak tłuszcz. Stek, zraz. Aebski dzieciak. Chodzi o to, że mama nie lubi, gdy mówisz w ten sposób. To ją denerwuje. Nie chcemy, żeby się martwiła. Chyba możesz to zrozumieć. A jeśli nawet nie możesz, przestań tak mówić. Zbełtane niebo ciemniało. Zaczął myśleć, że to kiepski pomysł spotkać się z nią w drodze do domu. Poszli jedną przecznicę na wschód, a potem znowu na północ. Było coś jeszcze, co dotyczyło Lianne i o czym rozmyślał. Uznał, że powie jej o Florence. Tak będzie słusznie. To był ten rodzaj ryzykownej prawdy, która doprowadzi do zrozumienia o czystych i harmonijnych proporcjach, długotrwałego, z uczuciem odwzajemnionej miłości i zaufania. Wierzył w to. To był sposób, żeby skończyć z podwójnością w swoim ciele, przestać ciągnąć za sobą napięty cień tego, co jest przemilczane. Powie jej o Florence. Ona na to, że zdawała sobie sprawę, iż coś się dzieje, lecz ze względu na całkowicie niecodzienny charakter tego związku, z jego początkami w dymie i ogniu, nie jest to zbrodnia niewybaczalna. Powie jej o Florence. Ona na to, że rozumie intensywność tego związku, ze względu na jego całkowicie niecodzienne początki, w dymie i ogniu, i to spowoduje, że będzie okropnie cierpiała. Powie jej o Florence. Ona chwyci za nóż do mięsa i go zabije. Powie jej o Florence. Ona zamknie się przed nim w swojej udręce. Powie jej o Florence. Ona na to: Akurat teraz, gdy odratowaliśmy nasze małżeństwo? Akurat teraz, gdy przerażający dzień z samolotami znowu nas połączył? Jak to możliwe, że ta sama potworność? Ona na to, jak to możliwe, że ta sama potworność zagraża wszystkiemu, co czuliśmy do siebie nawzajem, wszystkiemu, co czułam w ostatnich tygodniach? Powie jej o Florence. Ona na to, że chce ją poznać. Powie jej o Florence. Jej okresowa bezsenność przejdzie w stan ciągły i wymagać będzie długotrwałego leczenia, na które składa się określona dieta, leki i wizyty u psychiatry. Powie jej o Florence. Ona zacznie spędzać więcej czasu u matki, razem z chłopcem, zostawać tam aż do wieczora, a on będzie wałęsał się po pustych pokojach po powrocie z biura, tak samo jak w mizernym okresie swego wygnania. Powie jej o Florence. Będzie chciała mieć pewność, że to już skończone, a on da jej tę pewność, bo to prawda, całkowicie i na zawsze. Powie jej o Florence. Ona jednym spojrzeniem każe mu iść do cholery i zadzwoni do adwokata. Usłyszała odgłos i spojrzała w prawo. Na boisku szkolnym chłopiec kozłował piłkę. Dzwięk nie należał do tej chwili; chłopiec nie grał, szedł tylko, z piłką, machinalnie ją odbijając, gdy zbliżał się do ogrodzenia, głowa uniesiona, wzrok utkwiony w postaci na torowisku. Pozostali ruszyli jego śladem. Widząc teraz mężczyznę w całej okazałości, uczniowie szli w kierunku ogrodzenia z drugiego krańca boiska. On przymocował uprząż zabezpieczającą do poręczy pomostu. Dzieci zbliżały się teraz ze wszystkich stron, żeby lepiej zobaczyć, co się dzieje. Cofnęła się. Poszła w przeciwnym kierunku, cofając się do narożnego budynku. Potem popatrzyła dokoła, żeby wymienić spojrzenie z kimkolwiek. Szukała strażnika przeprowadzającego dzieci przez jezdnię, ale nigdzie nie było go widać. Pragnęła uwierzyć, że to jakiś błazeński teatr uliczny, spektakl absurdu, który zachęca widzów, by wspólnie rozumieli to, co jest irracjonalne w wielkim planie istnienia albo w następnym małym kroku.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|