[ Pobierz całość w formacie PDF ]
setki kudłatych obdartusów z włóczniami w dłoniach. A wysoko na skałach jęły się wyłaniać następne twarze - tysiące! - dzikie, wychudłe, grozne, napiętnowane ogniem, stalą i głodem. - Podstęp Conana! - ryknął wściekle Valerius. - Conan nic o tym nie wie - roześmiał się Tiberias. - To spisek przywiedzionych do nędzy, ludzi, których zrujnowałeś i przemieniłeś w zwierzęta. Amalric miał rację. Conan nie podzielił swej armii. Byliśmy zaledwie hałastrą podążającą za nim, wilkami, co przekradały się przez te góry, ludzmi bez domu i bez nadziei. To był nasz plan, a kapłani Asury zesłali nam w pomoc mgłę. Patrz na tamtych, Valeriusie! Każdy z nich nosi znak twojej ręki - na ciele albo na sercu! Popatrz na mnie! Nie znasz mnie, prawda? - ale co powiesz o tym klejmie, co je wypalił twój oprawca? Kiedyś mnie znałeś. Kiedyś byłem panem Amiliusu, człekiem, którego synów kazałeś zamordować, którego córkę najemnicy twoi zgwałcili i usiekli. Rzekłeś, że nie poświęcę żywota, by cię wciągnąć w pułapkę? Bogowie wszechmocni, mając nawet tysiąc żywotów, wszystkie bym oddał, żeby tylko kupić twą zagładę! I kupiłem ją! Patrz na ludzi przywiedzionych przez ciebie do nędzy, cienie ludzi, co żyli niegdyś pełnią życia! Nadeszła ich godzina! Ten skalny kocioł stanie się twym grobem. Spróbuj się piąć na skaty: wysokie są, urwiste& Próbuj się stąd wyrwać: włócznie zagrodzą ci drogę, głazy cię zmiażdżą! Psie! zaczekam na ciebie w piekle! I odrzuciwszy głowę do tyłu śmiał się, aż echo poszły wśród skał. Valerius wychylił się z siodła i ciął go swym wielkim mieczem rozwalając obojczyk i pierś. Tiberias osunął się na ziemię, ale do końca nie przestawał się śmiać, choć tryskająca krew śmiech zamieniła w charkot. Znów zadudniły bębny ujmując kotlinę w pierścień głębokich gromów, a z góry runęły kamienie i świszcząca nawała strzał, co zagłuszyła nawet skowyt konających. 22. DROGA DO ACHERONU Przedświt już bielił niebo na wschodzie, gdy Amalric podciągnął swą armię ku ujściu Doliny Lwów. Dolinę tę flankowały góry o stromych zboczach, lecz obłych szczytach, a jej dno pięło się ciągiem naturalnych tarasów rozmaitej wielkości i kształtu. Na najwyższym z owych tarasów oczekując ataku zajęła pozycję armia Conana. Korpus z Gunderlandii, który ostatnio do niej dołączył, nie składał się wyłącznie z pikowników. Tworzyło go również siedem tysięcy bossońskich łuczników i cztery tysiące konnych - baronów z północy i zachodu wespół z orszakami. Włócznicy, w łącznej sile dziewiętnastu tysięcy - to głównie Gunderowie, a poza tym jakieś cztery tysiące Aquilończyków z innych prowincji - zostali w dalszym, wąskim końcu doliny ustawieni w zwartą formację o kształcie klina, mając na skrzydłach po pięć tysięcy łuczników bossońskich. Za szykami pikowników trwali z wzniesionymi kopiami konni rycerze - dziesięć tysięcy Poitaińczyków, dziewięć Aquilończyków i baronowie ze swymi pocztami. Była to mocna pozycja. Nie dawało się jej obejść z boków, oznaczało to bowiem wspinaczkę na strome zbocze bronione strzałami i mieczami Bossończyków. Obóz Conana leżał bezpośrednio za uformowanym wojskiem w wąskiej, podobnej do studni dolinie, będącej w istocie przedłużeniem Doliny Lwów, ale położonej trochę wyżej. Cymmeryjczyk nie obawiał się ataku z tyłu, góry bowiem roiły się od bezgranicznie mu oddanych uciekinierów i przywiedzionej do ubóstwa szlachty. Trudno było tę pozycję zdobyć, ale trudno było również z niej się wydostać. Po równi forteca jak i pułapka, stanowiła ostatni szaniec ludzi, co nie liczyli, że przetrwają inaczej niż jako zwycięzcy. Jedyna droga odwrotu wiodła przez wąską dolinę na tyłach. Xaltotun wspiął się na szczyt wypiętrzony po lewej stronie doliny, w pobliżu jej szerokiego wlotu. Szczyt ów, przewyższający wszystkie inne, zwany był z powodów dawno zapomnianych Królewskim Ołtarzem. Powody te znał tylko Xaltotun, którego pamięć sięgała trzy tysiące lat wstecz. Nie był sam. Towarzyszyli mu dwaj milczący i kudłaci słudzy, którzy dzwigali skrępowaną młodą Aquilonkę. Złożyli ją na wieńczącym szczyt głazie, co osobliwie przypominał ołtarz. Od wielu stał tu stuleci, poddany działaniu żywiołów, aż poczęto sądzić, iż jest tylko dziwacznie, lecz naturalnie ukształtowaną skałą. Ale czym był w istocie i dlaczego tu go postawiono, Xaltotun pamiętał z dawniejszych czasów. Słudzy, zgarbieni jak milkliwe gnomy, oddalili się i Xaltotun, z rozwianą na wietrze brodą, pozostał przy kamiennym ołtarzu sam, spoglądając w dolinę. Jego wzrok sięgał aż ku krętej wstędze Shirki, a w przeciwnej stronie ku wzgórzom zamykającym dolinę. Dostrzegł połyskliwy stalowy klin pikowników sformowany na najwyższym tarasie, żelazne czepce łuczników lśniące wśród skał i zarośli, milczących rycerzy na ich rumakach bojowych z powiewającymi w górze proporcami i wzniesionym jak kolczasty las morzem kopij. Bliżej widział zwarte stalowe szyki nemedyjskie wlewające się w ujście doliny, a za ich plecami barwne pawilony panów i rycerzy, a także szare namioty pospolitego żołnierstwa rozciągnięte prawie do rzeki.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|