Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zdobnych w wille na południu Francji i cycate blondynki
z agencji towarzyskiej, którym nagle zebrało się na
egalitaryzm.
Lubisz tych ochroniarzy i oni bez wątpienia też cię
lubią, ale i tak przyjdą cię stąd wyrzucić. Muszę, synu.
Inaczej wywalą mnie z roboty. Chyba to rozumiesz.
Jasne, że rozumiesz. Jesteś już dość duży i odrażający, by
się z tym pogodzić. Wystarczy, że zrobią to
humanitarnie.
I tak zresztą jak nie oni, dobiorą się do ciebie gliny.
Nie pozwolą ci zasnąć. Możesz stać albo siedzieć;
możesz włóczyć się, jak długo zechcesz, ale spanie na
ulicy jest wbrew prawu. Czy naprawdę myślą, że gdyby
cofnięto zakaz, do miasta zaczęliby się zjeżdżać
milionerzy, urzędnicy państwowi i bankierzy z City, żeby
legalnie zdrzemnąć się w jakiejś bramie?
Kiedy tak odgniatasz sobie tyłek na schodach,
przyglądając się rzece, która unosi ku morzu światła
Somerset House, zaczynasz zwracać uwagę na
temperaturę otoczenia. Taaak... Oto nadeszła chwila
dawno oczekiwanej próby. Jezu, jak zimno! Dopóki się
poruszałeś, wydawało ci się, że nie jest tak zle.
Pamiętasz? E tam, mówiłeś, jestem twardy, co to dla
mnie. Otóż byłeś w błędzie. Ciepłota twojego ciała
zaczyna się konsekwentnie obniżać. Stopy tracą kontakt
ze światem nie mówiąc nawet  do widzenia , a palce u
rąk szczypią i pieką z braku krwi. Nos rozpływa się w
smarkach. Po raz pierwszy w życiu dokładnie
zaznajamiasz się z położeniem swoich organów
wewnętrznych. Czujesz wątrobę i nerki, a one czują
ciebie i też nie sprawia im to zbytniej radości. Pęcherz
budzi się do życia; wnet zaczniesz obsikiwać pobliskie
mury. Słyszysz wężowy syk zlodowaciałego jelita
grubego. Strasznie marudne to twoje jelito.
Niespodzianka: znajdujesz jedno ciepłe miejsce na
południe od pępka. Wtykasz zmarznięte łapy za pasek i
starasz się je okryć workiem mosznowym. To chybiony
pomysł. Powiem więcej: bardzo zły pomysł. Rąk już nie
rozgrzejesz, a ich zimno rozchodzi się po całej miednicy
i dociera do zdezorientowanego pęcherza. Zabawa
zaczyna się od nowa: wydaliłeś już cały mocz, na jaki cię
było stać, a ten dalej swoje! Masz tego dość. Zaczynasz
rozumieć, dlaczego większość ludzi woli żyć inaczej.
Tymczasem bóstwa opiekuńcze nędzy płatają ci
jeszcze jeden okrutny kawał. Zapalasz papierosa -
bardziej dla ciepła niż z nałogu. Po paru pierwszych,
eksperymentalnych sztachnięciach uświadamiasz sobie
ze zgrozą, że papieros ci nie smakuje. Nie! wyje twoja
dusza. Nie odbierajcie mi przynajmniej fajek! Kasłasz,
żeby przeczyścić drogi oddechowe, i próbujesz jeszcze
raz. Coraz gorzej. Dym drapie cię w zlodowaciałą pierś,
w głowie budzi się kac początkującego palacza. Nie,
tylko nie to! Modlisz się o siły do świętego Krzysztofa,
potem błagasz o litość wszystkich świętych w niebie. W
porządku alfabetycznym - to wymóg dyplomacji. Głupio
byłoby któregoś urazić. We wszystkich znanych ci
językach modlisz się o zmiłowanie.
Cisza. %7ładnej odpowiedzi. Linia abonencka
uszkodzona.
Prawda jest taka: żeby docenić smak papierosa,
trzeba być względnie zdrowym i wypoczętym. A przede
wszystkim musi ci być ciepło. Jeszcze lepiej - gorąco.
I co teraz? Z papierosów nie ma już pożytku. To
niedobrze. To zle, koszmarnie, nie do wytrzymania. Wez
pistolet i strzel sobie w łeb. Zdążysz jeszcze ogrzać ręce
w dymiącym mózgu, nim umrzesz. Zrobiłbyś to, prawda?
Jasne. W twojej sytuacji każdy by tak zrobił.
Dalej. Do końca.
Nie ma jeszcze czwartej, a ty już zaczynasz myśleć,
że jeśli zaraz się nie rozgrzejesz, skoczysz do Tamizy. To
przynajmniej będzie szybka śmierć. Otrujesz się, zanim
utoniesz. Jezu, jak ci zimno! Włosy stają dęba, oczy
wyłażą z orbit. Pieprzyć to wszystko, myślisz. Musisz się
ruszyć, inaczej już po tobie. Sztywno, boleśnie stajesz na
tym, co kiedyś było twoimi nogami. Uważaj, chodzenie
wcale nie jest takie łatwe, kiedy najmniej zdrętwiałą
częścią twego ciała są podeszwy stóp. Bóg jeden wie
jakim cudem, ale idziesz. No dalej. Wysil się trochę.
Musisz się ruszać. Dobrze. Tak trzymać.
Lewaprawalewaprawalewa-prawa. Staraj się zbytnio o
tym nie myśleć, możliwe, że nogi same podejmą rytm. Są
do tego przyzwyczajone. Zdaj się na nie.
Przewróciłeś się, leżysz jak długi, niebo patrzy na
ciebie z dezaprobatą. Zdaje ci się, że dostrzegasz w jego
płytkim jeziorze zapowiedz świtu, który powleka
wszystko widmową poświatą. Mylisz się. To nie świt, to
umierają twoje oczy.
Stoczony do cna głodem, zimnem i rozpaczą,
patrzysz przez rzekę na swoje miasto. Umysł zaciera się
z wyczerpania, w końcu staje. Czekasz. Bledniesz,
martwiejesz i odpływasz w niebyt.
A miasto?
Tkwi przykucnięte w ciemności niczym pogański
bożek, czarne jak śmierć. Bądz mu posłuszny. Oddaj mu
cześć. Niski bełkotliwy samochodowy pomruk odzywa
się i cichnie w mroku. Na skrzyżowaniach stoją świece
wotywne - czerwone, żółte, zielone; pomiędzy nimi krążą
ruchome lampiony. Już pózno. Przepastny mroczny
poranek czeka na słonecznego zwiadowcę.
Ty też zaczekaj.
7
(Południowy brzeg Tamizy na chwilę przed
wschodem słońca. Bohater siedzi skulony w niedbałej
pozie pod ścianą Festival Hall. Wilgoć i samotność
przenikają jego zesztywniałe, zroszone zimnym potem
kończyny. Słucha szmeru rzeki i płacze cichutko.
Zwietrzały beton twarzy zachował obraz zastygłej w nim
rozpaczy.)
O! Czerń nocy zsiadła się wreszcie w kwaśny fiolet.
Mróz wyrywa mi włosy z głowy, oporne minuty ze
zgrzytem toczą się w stronę świtu. Tej nocy świat odciął
się ode mnie nieprzyjaznie. Brudnawy przelotny
deszczyk kłuje w twarz i ręce. Nie chce mi się wstawać.
Z pobłażaniem obserwuję, jak odziane w światło latarń
krople wysychają mi na skostniałych dłoniach, rzucając
gasnące tęczowe błyski.
Wkrótce zacznie świtać. Przez szczelinę brzasku na
świat wedrze się słońce. Na lewo ode mnie most
kolejowy nuci już uroczyście. Podkłady i tory ze
znużeniem pojękują senną kolejową piosnkę. Refren
będzie żywszy: stukot i brzęk. Lubię go słuchać. To
pobudka dnia.
Zwit pomruguje chwiejną obietnicą światła. Zimna
jasność sączy się już powolutku na drzewa, dachy i rzekę -
płynny szary wyciek z łożyska dnia. W domach całej
Anglii włączają się zle wychowane odbiorniki radiowe.
Ranne ptaszki się golą, zasłony wędrują na bok. Ludzie z
nadzieją wyglądają na świat, chcąc dostrzec w nim
pomyślną wróżbę na nowy dzień, zapowiedz jakiejś
odmiany. Otwieram serce dla wszystkich; myśl o
uniwersaliach rzuca mnie na pastwę dobroci i
rozczulenia. W takich chwilach czuję się staro. Widzę
pustkę i banał mojego nowego życia, jego nędzny
dyletantyzm. Zwiadomość ta łamie mi serce.
O świcie napada mnie melancholia. W pełnym
świetle dnia nigdy nie nękają mnie filozoficzne myśli,
noc wszakże dodaje mi polotu. Rozważam losy świata.
Honor, sprawiedliwość, prawda, miłosierdzie, władza,
śmierć i Bóg robią co w ich mocy, żeby jeszcze bardziej
zamieszać mi w głowie. Z trudem przeżuwam upichcony
przez nie łykowaty melanż. Powinienem dać sobie z tym
spokój. Do licha, ledwie wyrosłem z pieluch! Z
powodzeniem mógłbym się obejść bez filozofii.
O, posłuchajcie. Poranek wypełnił się teraz
dzwiękiem, stracił tę ciszę głębokiej studni, która koiła
mnie nocą. Ptaki zrzędzą w powietrzu, słyszę odległy
pomruk budzącego się miasta. Czerń powlekła się
bladawym nalotem; w jego poświacie połyskuje
czerwono mój zmarznięty nos. Zerkam wrogo na zmiętą,
szarzejącą panoramę; na mrugające mętnie okna, na
mżawkę, która delikatnie otula Londyn wiotkimi
ramionami.
Na Boga, zmęczyło mnie już takie życie. Kolejne
godziny zmarnowanych dni nie odchodzą w niepamięć,
jak powinna czynić przeszłość - padają na stosy,
zaśmiecając ulice. Koniec z tym. Muszę wprawić swoje [ Pobierz całość w formacie PDF ]




Powered by MyScript