[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Na Marsa jest daleko. Tak, ale muszę się tam dostać. Charlie skończył papierosa i wstał z krzesła. Trzymaj się Charliego. Pracuj ciężko, to dam ci udział w zyskach. Kiedyś ta głupia wojna się skończy i wtedy obaj polecimy odwrócił się do wyjścia. Dobranoc. Dobranoc. Tym razem Don osobiście sprawdził, czy żadne wynochy nie zdołały się wśli- znąć do środka zanim nie ułożył się w swoim kąciku. Zasnął niemal natychmiast. Zniło mu się, że wdrapuje się na nie mające końca łańcuchy górskie brudnych naczyń, za którymi gdzieś leżał Mars. Don miał szczęście, że znalazł choć kącik w taniej restauracji. Miasto pęka- ło w szwach. Jeszcze przed kryzysem politycznym, który uczynił z niego stolicę nowego państwa, Nowy Londyn był pełen ruchu. Stanowił on miasto targowe dla obszaru miliona mil kwadratowych. Był też głównym kosmoportem plane- ty. Faktyczne embargo na loty międzyplanetarne, wywołane wybuchem wojny, mogło po pewnym czasie doprowadzić do odchudzenia miasta, jak dotąd jednak jedynym jego skutkiem było pojawienie się w Nowym Londynie pozbawionych zajęcia kosmonautów, którzy wałęsali się po ulicach w poszukiwaniu dostępnych rozrywek. Kosmonautów jednak niemal nie było widać. Znacznie więcej było polityków. Na Wyspie Gubernatora oddzielonej od Głównej Wyspy stojącym strumieniem zebrały się Stany Generalne nowej republiki. W pobliżu, w dawnej rezydencji gubernatora, głowa państwa, jej szef gabinetu oraz ministrowie użerali się pomię- dzy sobą o lokale biurowe i przydział urzędników. Już w tej chwili pączkująca 90 biurokracja zaczęła się przelewać na Główną Wyspę, Wyspę Południową, Mie- rzeję Wschodnią oraz Wyspę Nagrobka, konkurując sama ze sobą o budynki, co spowodowało niebotyczną zwyżkę czynszu. W ślad za mężami stanu i wybrany- mi urzędnikami i znacznie od nich liczniejsi podążali pieczeniarze rządu i drobne płotki, urzędnicy, którzy coś robili, i specjalni asystenci, którzy nie robili nic, zbawcy świata, ludzie z własnym orędziem, lobbyści za i przeciw czemuś, ludzie, którzy twierdzili, że reprezentują interesy tubylczych smoków, lecz jakoś nigdy nie nauczyli się mowy gwizdów oraz same smoki, które były w pełni zdolne przemawiać we własnym imieniu i robiły to. Mimo to Wyspa Gubernatora nie pogrążyła się w falach pod tym ciężarem. Na północ od Nowego Londynu, na Wyspie Buchanana, zaczęło pączkować drugie miasto obozy szkoleniowe Zredniej Straży i Sił Lądowych. W Stanach protestowano przeciw temu gorąco, twierdząc, że obecność takich obozów w sto- licy państwa równała się jego samobójstwu, gdyż jedna bomba wodorowa mogła zniszczyć zarówno rząd Wenus, jak i więkoszość sił zbrojnych, niemniej jednak nic w tej sprawie nie uczyniono. Padły opinie, że ludziom potrzebne są rozrywki, i że gdyby obozy przeniesiono w leśne ostępy zaczęliby oni dezerterować i wracać do swych farm i kopalń. Wielu faktycznie zdezerterowało. Tymczasem jednak Nowy Londyn roił się od żołnierzy. Stołownia Dwa Zwiaty była zapchana od rana aż do północy. Stary Charlie odchodził od pieca jednynie po to, by zająć się kasą. Ręce Dona były czerwone od gorącej wody i detergentów. Od czasu do czasu palił pod ko- tłem znajdującym się na zapleczu, używając do tego oleistych kłód drzewa chika przywożonych przez smoka zwanego Daisy (który, mimo imienia, był płci mę- skiej). Piecyk elektryczny byłby tańszy, gdyż prąd nie kosztował prawie nic był produktem ubocznym stosu atomowego znajdującego się na zachód od mia- sta. Jednakże sprzęt niezbędny do korzystania z prądu był bardzo drogi i niemal nie można go było dostać. Nowy Londyn pełen był takich, charakterystycznych dla pogranicza kontra- stów. Jego błotniste ulice oświetlone były, tu i ówdzie, przy użyciu energii ato- mowej. Wahadłowce o napędzie rakietowym łączyły go z innymi ludzkimi osie- dlami, lecz wewnątrz jego granic jedynymi środkami transportu były własne nogi oraz gondole zastępujące taksówki i przewody. Niektóre z nich miały silniki, lecz większość napędzana była siłą ludzkich mięśni. Nowy Londyn był miastem brzydkim, niewygodnym i nieukończonym, nie- mniej jednak działał pobudzająco. Donowi podobał się gwałtowny, pełen życia charakter tego miasta, znacznie bardziej niż cieplarniany przepych Nowego Chi- cago. Pulsowało ono życiem jak koszyk wypełniony szczeniętami, było witalne jak cios w szczękę. W powietrzu wisiało poczucie, że zaraz zaczną się nowe rze- czy, nowe nadzieje, nowe problemy. . . 91 Po tygodniu pracy w restauracji Don czuł się niemal tak, jakby spędził tam ca- łe życie. Co więcej nie był z tego powodu nieszczęśliwy. Fakt, że praca była ciężka i nadal był zdecydowany polecieć na Marsa prędzej czy pózniej tymczasem jednak spał dobrze, jadł dobrze, miał czym zająć ręce. . . i nigdy nie brakowało klientów, z którymi mógł rozmawiać i toczyć spory kosmonautów, członków straży czy pomniejszych polityków, których nie było stać na lepsze restauracje. Lokal był politycznym klubem dyskusyjnym, miejskim referatem prasowym oraz zródłem plotek. To, co powiedziano przy posiłku u Charliego, często stawało się następnego dnia główną wiadomością w miejscowym Timesie. Don podtrzymał precedens popołudniowej przerwy, nawet gdy nie miał do za-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|