Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Jest bardzo zle - powiedział. - Aspazja nas oszukała. Bardzo możliwe, że zginęli już
wszyscy. W każdym razie my trzej jeszcze żyjemy: Towsend, Freyd i ja. Pomaga nam tutaj
profesor Latona, uczona grecka z drugiej wyprawy. Pomaga nam również pewna pszczoła.
Możliwe, że my trzej zdołamy się uratować. Kto wie? Czekaj na nas pod skałami Krzyża i
Gwiazdy. Niech tam co dzień w godzinach od dwudziestej trzeciej do dwudziestej czwartej
będzie "Aga". Na wszelki wypadek niech w niej będą stallory i tlen. Zsynchronizuj działanie
"Glorii", "Agi" i osłony. To wszystko musi się dziać błyskawicznie. Oszukać Aspazję jest
bardzo trudno. Ta sprawa rozwikła się w ciągu dziesięciu dni. Może ci jeszcze coś dam znać
tą drogą, ale to wątpliwe. Po dziesięciu dniach uciekaj na Ziemię. Powiedz ludziom, że
przypuszczenia nasze były zupełnie mylne, to wcale nie są pszczoły, to są...
Wtem coś strasznego, ciemnego napadło na niego z tyłu. Chwila szamotania, walka.
Wszystko znikło.
XL
Tak więc były to pierwsze wiadomości z Marsa. Skąpe, niepełne, niewystarczające,
tajemnicze. Jasne było jedno: rozgrywa się tam jakaś tragedia. Załoga "Glorii"
prawdopodobnie zginęła.
Aażę znów po schodach i piętrach. Rozmyślam. Cóż mogę uczynić? Zostać, czekać,
nie czekać, uciekać, walić wszystkimi bombami i protonami, zrzucić gazy i promieniowanie,
nic nie uczynić, wcale nie walczyć, odlecieć?
Oczywiście, te dziesięć dni będę czekał. Jak trzeba, będę czekał i dziesięć lat. Dopóki
tak wiszę nad głową Aspazji, nie ma ona spokoju mimo całej swojej potęgi.
Dzisiaj pokazała mi się na ekranie. Co za zaszczyt. Tylko mnie! Tylko mnie jednemu.
Była w ciężkim, złotym brokacie, jak żmija w łusce. Materiał ten ściśle przylegał do
jej klasycznych kształtów. Spacerowała przede mną, uśmiechała się, wabiła. Przemawiała
głosem gruchającego gołębia. Zmiała się. Przymilała. Zpiewała stare greckie pieśni bachiczne.
- Tylko ty jeden podobasz mi się - powiedziała. - Tylko ciebie jednego mogłabym
kochać.
- Niestety - odrzekłem - skutki twojej miłości są aż nadto widoczne na przykładzie
moich kolegów.
- Przyjedz - wabiła i kierowała we mnie promienie ze swego berła. - Tylko ty jeden
jeszcze nie zwiedzałeś Marsa. Czy cię nie interesuje? Zobaczysz tyle ciekawych rzeczy, że
starczy ci materiału do pisania reportaży i książek na całe życie.
- Chętnie bym przyjechał - odrzekłem - ale boję się.
- Czego się boisz?
- %7łe mi głowę ukręcisz.
- A czy ja ukręcam głowy?
- Tak twierdził stary Vituulen. I tak mówią fakty.
- Nic podobnego. Stary Vituulen pomylił się. Coś mu się zdawało.
- Dobrze. Więc gdzie oni wszyscy są? Dlaczego nie dają znaku życia?
- Bardzo proste. Nie chcą.
- Dlaczego nie chcą?
- Dlatego, że mnie kochają. Nic więcej dla nich nie istnieje.
- Co się z nimi dzieje?
- Nic. %7łyją sobie w specjalnym mieście, pracują, są szczęśliwi. Moje pszczoły oddają
im hołd jak półbogom. Każdy z nich jest czczony jak bohater. Każdy otrzymał pomnik.
- W takim razie pokaż mi ich na ekranie.
- Bardzo chętnie. Pokażę ci na razie nie ich, tylko ich odbicia.
Coś mignęło. Zmienił się obraz. Kilka pszczół odsuwało powoli jakąś
ciemnoczerwoną kotarę. Jeden przy drugim stali wszyscy moi towarzysze. Cała załoga
"Glorii". Tylko admirała nie mogłem się doliczyć, doktora Freyda i profesora Towsenda.
Były to posągi ze złota! Nie pomniki, tylko raczej jakieś odbitki - zachowane w nich zostało
absolutne podobieństwo. Powiedziałbym, że są to jakieś kopie, duplikaty. Wszyscy nadzy,
piękni, mieli spokój i smutek na twarzach. Głowy ich były przybrane w wieńce z liści
laurowych. Stali na niedużych okrągłych postumentach, również ze złota. Na każdym
postumencie była tablica z jakiegoś ciemnego metalu i na nim nakładane złote greckie litery.
Oznaczały one nazwisko; zawód i numer ekspedycji. Tak więc szły napisy: "Olaf
Cronenstraem. Astronom. XIX ekspedycja", "Bronisław Wanke. Biolog. XIX ekspedycja",
"Andranat Sambaba. Pilot. XIX ekspedycja", "Jack Jejack. Kosmogeograf i geolog. XIX
ekspedycja", "Mikołaj Safronow. Fizyk atomowy. Pilot. XIX ekspedycja", "Rado Milovanic.
Fizyk atomowy. XIX ekspedycja", "Jose Cabarra. Matematyk. XIX ekspedycja", "Li-Miao-
Tai. Fizyk atomowy. XIX ekspedycja"...
Byłem wstrząśnięty tym groznym i niesamowitym widokiem.
- To są tylko posągi - powiedziałem. - A teraz pokaż mi oryginały.
- Nie jest to w tej chwili możliwe - odrzekła. - Są oni w mieście wieczności.
- Cóż to za miasto?
- W środku Marsa - odpowiedziała. - Daleko w głębi. Znajduje się ono nad ognistą
otchłanią. Tam są resztki ciepła marsyjskiego. Trzeba tam w pewnym miejscu przejść przez
płomienie, być osmalonym przez ten ogień. Kto przejdzie, staje się nieśmiertelny. Dlatego
Marsjanie są nieśmiertelni. Wszyscy przechodzimy przez ten ogień. Chcemy, aby ludzie,
którzy zamierzają u nas pozostać na zawsze, również byli nieśmiertelni. Miasto nazywa się
Immortella.
- Kiedyż oni wrócą z tego miasta?
- Za kilka dni.
- Za pięć dni? - zapytałem.
- Tak, za pięć dni - potwierdziła.
- Pokażesz mi ich za pięć dni?
- Jeśli to będzie możliwe.
- Od czegóż to zależy?
- Od decyzji mojej Rady.
- To mnie nic nie obchodzi. Czy doktor Freyd podał ci moje warunki?
Wzruszyła ramionami i uśmiechnęła się ironicznie.
- Otóż za pięć dni pokażesz mi ich wszystkich - mówiłem dalej - całą załogę "Glorii
XIX". Chcę z nimi porozmawiać. Za dziesięć dni mają się wszyscy znalezć na pokładzie
"Glorii". W przeciwnym razie zbombarduję twoje państwo bombami, o jakich nie masz
pojęcia!
- Och, nie rób tego. - Zmiała się i błyskała swoimi zielonymi oczami. - Królowa
Aspazja strasznie się ciebie boi.
Potem zmarszczyła brwi i przeszyła mnie groznym spojrzeniem. Ze swego berła
zaczęła promieniować jakiś nowy jad.
- Marny człowieku - syknęła. - Cóż ty sobie myślisz? Sądzisz, że moi uczeni będą
czekać spokojnie, aż ty nam zwalisz na głowę swoje bomby? My dzisiaj drwimy sobie z
twoich bomb, a za kilka dni zamienimy ciebie i twój aparat w kosmiczną nicość.
- Jesteś prawdziwą czarownicą! - krzyknąłem. Znowu zaśmiała się kusząco.
- Mówię ci - szeptała i zdawało się, że ze słów jej buchają płomienie - mówię ci...
przyjedz do mnie... Wierz mi, że w moim państwie nie ma śmierci, nie ma chorób, nie ma
starości, nie ma bólu, jest za to wieczna mądrość, wieczny spokój, wieczne szczęście.
- Być może, jest tak, jak mówisz - powiedziałem - ale my, ludzie, mamy własne,
ludzkie szczęście. Zaczarowałaś całą naszą załogę, uwiodłaś, oślepiłaś ją, pozbawiłaś
rozsądku. To nie jest szczęście. Zwróć mi tych ludzi, a natychmiast stąd odlecimy.
- Przecież mówiłam ci, że oni nie chcą wracać.
- Więc wybierasz bomby?
- Nie, wybieram ciebie. - Zaśmiała się sennie, leniwie. - Za ciebie jednego zwrócę całą
załogę. Namyśl się.
Znów błąkałem się po piętrach pełen niepewności. Może to wszystko prawda, co ona
mówiła? Cóż jednak miał znaczyć obraz admirała, tak nieszczęśliwego i poranionego. I złote
posągi moich smutnych przyjaciół?
Poszedłem do klubu. Obejrzałem pogrążonych we śnie Pierre'a i Zalego. Wyglądają
jak para nieboszczyków. Wypiłem wina i zażyłem dwie pastylki vitavinu. Następnie,
oszołomiony i pijany, znów łaziłem po rakiecie. Ona chce wymienić mnie na całą załogę?!... [ Pobierz całość w formacie PDF ]




Powered by MyScript