[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ścigającymi. Zmusi ich do męczącego wyścigu ku granicy. Wybierając białego wierzchowca, Zanobia uczyniła dobry wybór. Jego szybkość, siła i wytrzymałość były oczywiste. Dziewczyna znała się na broni, koniach oraz co sprawiło Conanowi niejaką satysfakcję na ludziach. Gnał na zachód, pokonując milę za milą. Jechał przez uśpioną krainę, mijając ukryte w gajach wioski i dworki o białych ścianach stojące pośród rozległych pól oraz . sadów, coraz rzadsze, w miarę jak Strona 50 Howard Robert E - Conan zdobywca.txt posuwał się na zachód. Im mniej było wiosek, tym teren stawał się bardziej pofałdowany, a królujące na wzniesieniach zameczki mówiły o stuleciach granicznych wojen. Nikt jednak nie wyjeżdżał z tych warowni, aby go wyzwać czy zatrzymać. Panowie tych zamków poszli pod sztandary Amalryka; proporce, które powinny powiewać nad tymi basztami, łopotały teraz nad równinami Akwilonii. Zostawiwszy za sobą ostatnią nędzną wioskę, Conan porzucił drogę, która zaczynała skręcać na północny zachód, ku odległym przełęczom. Trzymać się jej, oznaczało przejazd przez nadgraniczne strażnice, obsadzone zbrojnymi, którzy nie pozwoliliby mu przejechać bez pytania. Conan wiedział, że teraz nie spotka patroli, które w czasie pokoju przemierzały po obu stronach pogranicze; pozostawały jednak strażnice, a o świcie na drodze zapewne pojawią się kawalkady powracających żołnierzy i bawole zaprzęgi wiozące rannych. Na pięćdziesięciomilowym odcinku biegnącym z północy na południe droga z Belverusu była jedynym traktem przecinającym granicę. Wiodła przez szereg górskich przełęczy, po obu stronach których leżały rozległe obszary dzikich, słabo zaludnionych gór. Barbarzyńca nadal kierował się na zachód, zamierzając przekroczyć granicę wśród wzgórz leżących na południe od przełęczy. To był krótszy szlak, trudniejszy, lecz bezpieczniejszy dla ściganego. Jeden człowiek na koniu mógł przedrzeć się przez miejsca nie do przebycia dla licznego oddziału. Jednak o świcie jeszcze nie dotarł do gór; pozostawały długim, niskim, błękitnym murem ciągnącym się na horyzoncie. Tutaj nie było gospodarstw ani wiosek, ani białych dworków wznoszących się wśród drzew. Poranny wietrzyk poruszał wysokimi, sztywnymi trawami i nie było nic prócz sfalowanego morza brązowych pagórków, porośniętych zeschłą trawą, i posępnych murów twierdzy wznoszącej się na odległym, niskim wzgórzu. Zbyt wiele akwilońskich wypraw w nieodległych czasach przeszło przez te góry, aby tereny na wschodzie mogły być równie gęsto zaludnione jak te w głębi kraju. Zwit gnał po murawie jak pożar stepu, a z góry niósł się upiorny klangor dzikich gęsi, których nierówny klucz szybko leciał na południe. Conan zatrzymał się w trawiastej kotlince, po czym rozsiodłał konia. Wierzchowiec ciężko robił bokami, a sierść miał zlepioną od potu. Barbarzyńca przez kilka ostatnich godzin gnał go bezlitośnie. Koń tarzał się i pasł w sztywnej trawie, a Conan położył się na szczycie niskiego zbocza, spoglądając na wschód. Daleko na północy mógł dostrzec drogę, z której Strona 51 Howard Robert E - Conan zdobywca.txt zjechał, wijącą się jak biała wstęga ku odległemu wzniesieniu. Nie poruszały się na niej żadne czarne punkciki. Również na murach dalekiego zamku nie dostrzegł śladu ruchu, wskazującego na to, że mieszkańcy zauważyli samotnego wędrowca. Godzinę pózniej okolica wciąż świeciła pustkami. Jedynie na dalekich blankach błyskała stal, a na niebie kołował kruk, to opadający, to wznoszący się, jakby w poszukiwaniu czegoś. Conan osiodłał konia i ruszył dalej w nieco wolniejszym tempie. Właśnie dotarł do przeciwległego krańca zbocza, gdy usłyszał przerazliwy wrzask i zwróciwszy głowę ku górze, ujrzał krążącego nad głową, nieustannie kraczącego kruka. Popędził wierzchowca, ale ptaszysko ciągle podążało za nim, nie dając się przegonić i przerywając ciszę poranka odrażającym krzykiem. Trwało to godzinami, aż Conan był u kresu cierpliwości, czując, że oddałby połowę królestwa, aby móc ukręcić tę czarną szyję. Piekło i szatani! ryczał w bezsilnej wściekłości, wygrażając zakutą w stal pięścią natrętnemu ptakowi. Czemu mnie prześladujesz swoim wrzaskiem? Sczeznij, ty czarny, diabelski pomiocie, i ruszaj dziobać ziarno na wieśniaczych polach! Zjeżdżał z pierwszego łańcucha wzgórz, gdy zdało mu się, iż słyszy za plecami echo tych ptasich wrzasków. Obróciwszy się w siodle, dostrzegł w końcu inną czarną, plamkę na błękitnym niebie. A dalej ujrzał błysk popołudniowego słońca na stali. To mogło oznaczać tylko jedno: zbrojnych. I nie podążali oni bitym traktem, który zniknął mu już z oczu za horyzontem. Jechali jego tropem. Ze sposępniałą twarzą, czując ciarki przebiegające po grzbiecie, spojrzał na kołującego wysoko w górze kruka. A więc to coś więcej niż kaprys bezmózgiego stworzenia? mruknął pod nosem. Ci jezdzcy nie mogą cię dostrzec, piekielny pomiocie, lecz ten drugi ptak widzi cię, a oni jego. Ty podążasz za mną, on za tobą, a oni za nim. Czyś jest tylko dobrze wytresowanym pierzastym stworzeniem, czy też demonem w ptasiej postaci? Czy to Xaltotun puścił cię moim tropem? A może ty Jesteś Xaltotunem? Odpowiedział mu tylko przerazliwy wrzask, chrapliwy okrzyk pełen złośliwej kpiny. Conan nie marnował już oddechu na rozmowy z czarnym szpiegiem, lecz podjął długą przeprawę przez góry. Nie odważył się ostro popędzać konia; popas był zbyt krótki, aby rumak zdołał odzyskać siły. Nadal znacznie wyprzedzał prześladowców, lecz ci będą stopniowo zmniejszać dystans. Strona 52 Howard Robert E - Conan zdobywca.txt Prawie na pewno ich konie były bardziej wypoczęte niż jego; niewątpliwie zmienili je w mijanym zamku. Szlak stawał się coraz trudniejszy, teren bardziej kamienisty, a trawiaste zbocza pięły się stromo ku gęsto zalesionym stokom gór. Wiedział, że tu mógłby umknąć swoim prześladowcom, gdyby nie ten piekielny ptak, bezustannie wrzeszczący w górze. Wprawdzie nie widział ich z powodu nierówności terenu, lecz miał pewność, iż nadal podążali za nim, prowadzeni nieomylnie przez swych skrzydlatych sprzymierzeńców. Ten czarny cień zdawał mu się demoniczną zmorą, gnającą za nim przez bezdenne otchłanie piekieł. Kamienie, którymi ciskał, klnąc wściekle, chybiały celu lub odbijały się od ptaszyska, choć za młodu barbarzyńca potrafił strącić sokoła w locie. Koń szybko opadał z sił. Conan zdał sobie sprawę z ponurej beznadziejności swojej sytuacji. Za tym wszystkim wyczuwał nieubłaganą rękę losu. Nie mógł uciec, uwięziony tak samo jak w lochach Belverusu. Jednak nie był synem Orientu, by biernie godzić się z tym, co zdawało się nieuniknione. Jeśli nie zdoła uciec, przynajmniej zabierze ze sobą kilku wrogów. Skręcił w gęstwinę cisów porastających zbocze, szukając miejsca, gdzie stoczy ostatni bój. Nagle gdzieś z przodu rozległ się dziwny, przenikliwy krzyk, ludzki, a jednak upiornie piskliwy. Po chwili barbarzyńca rozchylił gałęzie i ujrzał zródło tego przerazliwego krzyku. W dole, na małej polance czterej żołdacy w nemedyjskich kolczugach zakładali stryczek na szyję chudej staruszki w wieśniaczym przyodziewku. Leżąca w pobliżu wiązka chrustu związana sznurkiem mówiła o tym, czym zajmowała się kobieta, w chwili gdy zaskoczyli ją prześladowcy. Spoglądając w milczeniu na łotrów wlokących ją ku drzewu, którego rozłożyste gałęzie miały niewątpliwie posłużyć za szubienicę, Conan poczuł wzbierającą w sercu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|