[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ruszył się Zbigniew, lecz zwrócił do swoich ludzi: Pamiętajcie rzekł abyście mi na chwilę drzwi skarbca nie opuszczali. Gdzie podskarbi? Z tłumu, który ten spór zgromadził, wystąpił stary Zbilut Podkowa i w milczeniu się pokłonił. Klucze mi dajcie! zawołał do niego Zbigniew. Nie waż mi się tego czynić! zagrzmiał głos Bolka. Arcybiskup załamał ręce. Była chwila groznego milczenia. %7ładen z braci ustąpić nie chciał. Wtem arcybiskup wystąpił z całą powagą wieku, dostojeństwa i uroczystej chwili. Nim nowego pana dostaną te ziemie odezwał się jam opiekun ich i zwierzchnik. Rozkazuję ci, Zbilucie, abyś klucze zachował przy sobie, dopóki my, duchowni ojcowie i wykonawcy woli zmarłego króla, sporu nie rozstrzygniemy. Podskarbi skłonił się i ustąpił natychmiast, aby więcej pozywanym nie był. Bolko też oddalił się i kilka słów szepnąwszy swej drużynie, ani patrząc już na Zbigniewa, posunął się ku izbie, w której ciało wystawione było. Sam jeden pozostawszy ze Zbigniewem, ojciec Marcin ręce podniósł do góry i odezwał się głosem przejętym żałobą: Nad sobą miejcie litość! Azali to postępek dziecięcia? Chcecie być synem królewskim, a rodzica uczcić ani opłakać nie umiecie. Ten synem jest tylko, co pobożnym dlań był i posłusznym dziecięciem. Zgromiony Zbigniew spuścił głowę, lecz widać było, że uległ raczej z musu niż skruchy. Patrzali nań ludzie zgromadzeni z obawą, a razem i wstrętem jakimś, on sam sromał się postępku swego, ale go się nie kajał. Wolnym krokiem począł iść za starcem ku drzwiom, namyślając się i ociągając, gdy arcybiskup pochwycił go za rękę i niemal siłą poprowadził przed ojcowskie zwłoki. Nie można już było dłużej ociągać się z pogrzebem. Ludu tysiące oczekując nań stały pod zamkiem. Mazurów, Polan, Szlązaków, starszyzny, ziemian, urzędników zebrane tłumy zalegały wszystkie podwórza. Przygotowania były uczynione, spieszono więc z ostatnimi obrzędy. Nim wieczór zapadł, zwłoki złożono w trumnie dębowej i niesiono ją odkrytą do kościoła. Liczne duchowieństwo, dwaj synowie, córki, dwór postępowały za trumną przez komorników w czerni odzianych niesioną; królowej Judyty nie było tylko, powiadano, iż leżała chora. Niesiono oznaki władzy miecz królewski, czapkę książęcą; laskę wodza, tarczę malowaną, broń pańską, wiedziono konia okrytego kapą czarną. Kościół napełnił się pobożnymi i pamiętnymi dobroci pana, który choć słabym był, ale okrutnym ani bezlitosnym nie okazał się dla nikogo. Na całą noc, mieniając się, duchowieństwo pozostało przy ciele, nucąc psalmy i odmawiając modlitwy. Sędziwy arcybiskup Marcin obawiając się, aby Zbigniew i Bolko znowu zwady nie rozpoczęli, pod klątwą zakazał im, aby się nie ważyli rozmowy nawet wszczynać z sobą. Zbigniew jednak, jak tylko w kościele nabożeństwo się skończyło, pospieszył na zamek ku swoim. Stał tu na czatach, oczekując nań, Marko, który zawsze był prawą ręką gnuśnego pana. Straże u skarbca postawiliście? zapytał pospiesznie książę. Podwójne stoją rzekł Sobiejucha pana Bolkowa u drzwi samych, a nasze trochę opadał, razem ich i wnijścia pilnują. Zagniewał się, pięści podnosząc, Zbigniew, dlaczego nie dobiegli pierwsi. Byłaby się krew polała odparł Marko a nas by o to obwiniono. Gdyby choć kropla krwi wytoczyła się czasu pogrzebu, dusza nieboszczyka nie miałaby spokoju i mściłaby się na Was. To mówiąc, głową potrząsał Marko. Ta drużyna Bolkowa dodał to paskudny lud jest, bo milczkiem kąsa. Nasi zwykli krzyczeć, a z tymi wrzawą nic zrobić nie można, bez żadnego względu i pamięci od razu po łbach walą. Z nimi trudno. Naszych przecie daleko więcej jest zakrzyczał Zbigniew zgnietliby tę garść! Idz mi po mazowieckich ziemianach, przy mnie wszyscy stać powinni. Skarbów tych część jakaś i im się dostanie, gdy mi pomogą utrzymać się przy nich. Sobiejucha stał zadumany. Pomimo nadziei poparcia przez Mazurów, walka w tej chwili zdawała mu się nie do rzeczy. Miłościwy Panie rzekł cicho, osłaniając się ręką królewicz Bolko ma tu też swoich druhów, co z nim chadzali na Pomorców. Ostrożnie się brać potrzeba. Wszystko ludzie są tacy, że wnet rąbać się gotowi i nastraszyć się nie dają. Nasi do bitwy nie bardzo wprawni. A tu, w tych kątach i ciasnocie, jak byśmy się poczęli ścinać, i dla Was nie byłoby bezpiecznie, mógłby który naskoczyć znienacka. Skończyło się na tym, straże wszędzie zostały podwojone. Noc upłynęła spokojnie, ale drużyna Bolka i Zbigniewa ani usnęła, ni się rozbrajała; jedni z drugimi ucierali się na słowa, docinając sobie i swym panom wzajemnie. W powietrzu czuć było walkę. Ci, którzy na straży nie stali, podzieleni na osobne gromady obozowali w podwórzach, podpatrując się i oczyma mierząc nieufnie: Jak dzień, odezwały się znowu dzwony żałobne. U trumny stał Bolko, a opodal od niego Zbigniew, arcybiskup mszę uroczystą odprawiał, a gdy ostatnie pieśni przebrzmiały, zabitą już trumnę na dany znak spuszczono do otwartego wśród kościoła grobu, nad którym kamienny pomnik miał stanąć. Choć w ciągu lat ostatnich chory król prawie zapomniany dogorywał, gdy trumnę spuszczać miano, rozległy się po kościele jęk i płacze dworu, komorników, czeladzi, która starca kochała i litowała się nad nim. Bolko upadł na trumnę i objął ją rękami, zachodząc się od łkania. Zbigniew pozostał nie ruszając się, chmurny i blady, jak by ten cały obrzęd nie obchodził go wcale. Z kościoła wprost na stypę, ów chleb żałobny, który był w obyczaju, szli wszyscy ku zamkowi.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|