[ Pobierz całość w formacie PDF ]
roztworzył okazując, że rad by się modlić lub czytać, ksiądz Klemens, nisko się skłoniwszy, wyszedł. Nie zatrzymując się we dworcu, okryty płaszczem, natychmiast podążył ku własnemu mieszkaniu, w bliskiej uliczce położonemu. Tu w progu czekał nań mężczyzna opończą osłoniony, tak że mu kołnierz twarz zakrywał, słusznego wzrostu, zbrojny. Pokłonił się, weszli razem do domu, ksiądz Klemens do swej izby go wprowadził. Był to znajomy nam Marcik Suła, wesołej twarzy, śmiejących się oczów. Pocałował księdza w rękę. - Gonię za Miłością Waszą dla języka - rzekł. - Czy nie ma co nowego dziś dla pana naszego? Co od Czechów słychać? Rychłoli pójdą precz? Kanclerz się doń uśmiechnął. - Cierpliwości - odparł - rzeczy dobrze się składają. Niemcy nam jeszcze tylko brużdżą, bo niepewni, co im nowe panowanie przyniesie; wolą przy Czechach stać i do nich się tulą. - Ale Czechy w tym spalonym zamku długo się trzymać nie będą mogli! - porywczo zawołał Marcik. - Jam się tam koło nich i kręcił, i podpatrywał. Szopy zaczęli stawiać, wrota trochę ukrzepili, ale ich tam pono i niewielki lik, i serce tracą. Gdyby ich dobrze nacisnąć, na pogorzelisku by nie wysiedzieli. - Cierpliwości! - powtórzył kanclerz. - Tymczasem nie macie nic lepszego do roboty, jak Niemców znajomych namawiać, aby prędzej bramy miasta otworzyli. - Szołdry te właśnie pierwszymi być nie chcą - odezwał się Marcik. - Ja do nich na różne sposoby się cisnę i namawiam, ale ostrożni są. - Czechy im przecie też nie bardzo do smaku? - Ale naszego małego panka gorzej jeszcze się boją - ciągnął Marcik. - A może i słuszność mają... wiatr dobry, bo on ich też nie miłuje bardzo, swoich woli. Tak rozmowa się skończyła, bo kanclerz po pergaminy swe sięgnął, a Marcik wziął to za znak, aby precz szedł. Pożegnał się i wysunął. Godzina była w owe czasy obiadowa, choć ranna, bo jadano zawczasu. Marcik nierad długo marł głodem, na koniu z Aowczej jadąc, wytrząsłszy się. Myślał, gdzie by się pożywił. Spojrzał w górę na niebo chmurne, chcąc lepiej poznać dnia porę. Ruch też miejski pomógł mu do oznaczenia jej. Ciągnęły na targ ku rynkom wozy wieśniacze, szli piesi, worki dzwigając na plecach, oskakiwali ich przekupnie i przekupki, nie dając się do nich docisnąć ludowi, rwąc i szarpiąc. Około kramów i jatek, których okiennice już pootwierane stały sparte na kołkach, gromadzili się ranni goście, dobijając o chleb świeżo pieczony, kołacze, mięso i żywność na deskach powystawianą. Głosy przekupek, wyglądających z przyciemnionych okien, rozlegały się szeroko, bo targ nie obchodził się bez słów grubych, przymówek, żartów i przekąsów. Marcik, torując sobie drogę pomiędzy budami, wozami i przechodniami, dążył do dworu, na który patrząc już mu się z dala oczy śmiały. Stał on niedaleko domostwa pana Pawła z Brzega, a miał też od ulicy dwie ławki otwarte. Ale na te Marcik ani spojrzał, choć w nich się mógł pożywić, i prosto wszedłszy w podwórze, do sieni i izb od ogrodu skierował się, w których rozmowę głośną i śmiechy słychać było. Namarszczył się nieco, stanąwszy u drzwi, Suła, ale odwagi nabrawszy, popchnął je i wszedł razno do środka. W izbie stół był zastawiony, za nim dwóch biesiadników ucztowało, dalej u okna na ławeczce siedząca Greta strojna uśmiechała się do nich, a w kącie na stołku niskim czerwono przyodziany straż trzymał Kurcwurst. Było to mieszkanie wdowy. Właśnie tu obiadować skończono, a dwaj spóznieni jak Marcik goście dzbankiem się pocieszali. Rozmowa śmiechami przerywana toczyła się między gospodynią a nimi. Jeden z nich Czech, drugi Niemiec, oba młodzi, oba strojni, oba zazdrośnie na się patrzący, niezbyt pono byli radzi trzeciemu, który wchodził, gdy i tak każdy się towarzysza życzył pozbyć. Gospodynię bawić się to zdawało. Czech Mikosz bardzo był urodziwy i świetnie zbrojny a odziany. Znać było po nim, że się chciał niewiastom podobać, bo i suknię miał wyszywaną bogato, i u zbroi łańcuszków siła, więcej dla oka niż potrzeby. Płaszczyk kusy, który mu się z ramion zsuwał, szafirowy, malinowe miał podszycie, na palcach rycerz błyszczał pierścieniami grubymi, złote udającymi. Poczciwa twarz jego, szeroka, duża, z wystającymi kośćmi policzkowymi, nie była piękną, ale młodą, świeżą i męską. Niemiec też jego wieku, z małą bródką jasną, smukły, chudy, nie miał na sobie żelaza ni zbroi, nóż tylko u pasa. Rycersko nie wyglądał, lecz śmiało patrzał jak człek, co w pewną siłę wierzy i nie lada jakim się czuje. Aańcuch, który miał na szyi, więcej może był wart niż całe uzbrojenie Czecha i świecące na nim blaszki. Oprócz zwierzchniego futerka reszta odzieży na nim ze szczerego była jedwabiu. Czech i Niemiec spierali się z sobą i przycinali sobie wzajem, gdy wszedł Marcik, który choć postawny i przystojny, z żadnym z nich mierzyć się nie mógł. Uboższym i pospolitszym od nich się wydawał. Niemniej jednak Greta wchodzącemu się uśmiechała, a oba siedzący za stołem, zobaczywszy go, namarszczyli się. Suła miał ten obyczaj, że czy go dobrze, czy zle przyjmowano, twarz zachowywał wypogodzoną, jasną, niewiele dbając o ludzi. Głową ledwie skłoniwszy dwom ichmościom u stołu, podszedł śmiało do Grety, która tego dnia tak strojną i piękną była, jak zawsze. Na niej nigdy ani znużenia, ani smutku, ni uczucia żadnego nie znać tak było, aby jej pogodne, dziwnie chłodne, promieniejące pięknością oblicze mogło się zmienić i zachmurzyć. Zdawała się bawić i zajmować każdą rzeczą, nie biorąc nic do serca. Ludzie musieli jej być obojętni, chociaż wyzywała ich, bawiła się nimi, zagadywała każdego, nie gardziła nikim i lubiła pomnażać liczbę swych niewolników. Każdemu z nich na chwilę jakąś zdawać się mogło, że mu więcej niż innym sprzyjała, lecz jeden chyba Kurcwurst, który nieodstępnie przy niej siedział i na wszystko patrzał, a słuchał wszystkiego, mógł wiedzieć najlepiej, jak ludzi lekceważyła. Po wyjściu każdego wyśmiewała się i nie było dla niej lepszego od drugich nikogo. Czech przychodził tu prawie codziennie, Niemiec Wurm, imieniem Balzer, nieustannie się jej z ożenieniem napraszał. Bywało i innych wielu. Marcik, który ją znał jeszcze dziewczyną, a bardzo sobie upodobał, nie gorzej był widzianym od innych, ale i nie lepiej. Stary, okrągły rzeznik, stryj Paweł i pierwszy jego czeladnik Hans, i niezliczona młodzież rozmiłowaną była we wdowie. Po śmierci zabitego w jakiejś zwadzie jej męża, który był zuchwały i porywczy, nalegała rodzina, aby sobie drugiego wybrała. Greta ruszyła na to ramionami i rzadko nawet odpowiadać raczyła.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|