[ Pobierz całość w formacie PDF ]
widziałem. Raz postękała, nie wiem, zastrzyk jej robił jeszcze jaki, czy co. I tak dalej: co ja się zdrzemnę, to znów ktoś się wmeldowuje. Aż zły byłem, choremu spać nie dają. I tak sobie nawet umyśliłem, żeby następnego dnia poprosić o przeniesienie gdzieś indziej. Prokurator Brand: Czy nie zwrócił pan uwagi, w jakim stanie była pani Donatowa po wizycie męża? Maurycy Jantar: Przecie mówię i powiadam: ciemno już było w pokoju. Taka lampka to tyle, co kocie oczy. No więc potem obudziła mnie doktor Bitmarowa. Ja się tam jej dziwię, że też jej się chciało przez cały czas tak koło żony swojego amanta skakać... No dobrze, już dobrze, nie będę więcej na ten temat, nie chce władza wiedzieć, to nie. Doktor Bitmarowa długo się tam ceremoniowała. A to się schyliła, a to przyklękła. Myślałem sobie, pewnie znów tego proszka szuka. Drzwi były uchylone, dobrze widziałem. Prokurator Brand: Jakiego proszka? Maurycy Jantar: Ano tego, co go zgubiła. Z wieczora jeszcze wpadła jak nie przymierzając bomba i zaczęła szukać. Po podłodze, pod łóżkiem. Potem mnie pytała, czym nie widział proszka, i kazała się zawołać, gdybym przypadkiem dojrzał go gdzie. Mówiła, że to trucizna, jakoś to nazwała, ale nie pamiętam. Prokurator Brand: I co dalej? Maurycy Jantar: No więc, w nocy też się tak kręciła. Musiała być w nerwach, bo coś do siebie mamrotała, ale nie słyszałem, co. I wybiegła, jak by uciekała. Niedługo po niej przyszła ta mała, jej córka. Powierciła się koło pani dyrektorowej, pokręciła i wyskoczyła jak z procy. No a potem to już wróciła z dyrektorem Donatem i inni zaraz po nich weszli i zaczęło się... Prokurator Brand: Czy pan znał dobrze panią Donatową? Maurycy Jantar: Ależ skąd. Toć przecież ona tu nigdy nie bywała w szpitalu, a i w Nowoborach chyba raz do roku. Bobym ją znał. Ja to lubię ładne kobity, ma się te słabość. W drodze ją poznałem, w autobusie, ale też nie wiedziałem, kto ona zacz. Tak się gawędziło, o tym i owym. Dopiero tu, patrzę, ta sama z autobusu koło mnie leży na noszach. I dyrektor Donat przy niej, skwaszony, jak by mu kto w łeb za przeproszeniem dał. No i powiedzieli mi, że to jego żona. Prokurator Brand: Dziękuje, nie mam więcej pytań. PROTOKA 3 Zeznaje Monika Bitmarówna, lat dziewiętnaście, studentka, zamieszkała stale w Warszawie. Prokurator Brand: Pani sama zgłosiła się do mnie. Podobno chce pani złożyć jakieś ważne zeznanie. Słucham panią. Monika Bitmarówna: Ja... nigdy jeszcze... Ja jeszcze nigdy, proszę pana prokuratora, nie zeznawałam, więc przepraszam, jeżeli coś powiem nie tak. Ale jest taka sprawa... Prokurator Brand: Widzę, że jakoś trudno to pani idzie. No, niechże się pani uspokoi. Papierosa? Proszę. Ale nie powinna pani palić w tak młodym wieku. Więc do rzeczy, młoda osobo. Monika Bitmarówna: Moja matka... Prokurator Brand: Co pani matka? Monika Bitmarówna: To zrobiła moja matka. Prokurator Brand: Nie rozumiem. Co zrobiła pani matka? Monika Bitmarówna: Zabiła tę Irenę. Prokurator Brand: Hm... tak... Na czym pani opiera to... to podejrzenie? To oskarżenie? Monika Bitmarówna: Widzi pan prokurator, ja nie mogłam zasnąć. Tak sobie tylko drzemałam w pokoju matki. Matka weszła, to mogło być chyba około dziesiątej albo między dziesiątą i jedenastą, i brała coś z apteczki, która wisi nad umywalką. I wyszła, nic nie mówiła, bo myślała, że śpię, a ja tylko tak udawałam, bo nie chciałam jej robić przykrości, martwiłaby się może, że zle się czuję. A ja dalej nie mogłam spać. Wreszcie postanowiłam przejść się trochę, myślałam, może to co pomoże albo spotkam matkę i ona da mi coś na sen albo któraś z sióstr. Więc wyszłam z pokoju. Na schodach o mało nie zderzyłam się z matką. Biegła, bardzo zdyszana i zdenerwowana, mówiła do siebie, nawet mnie nie zauważyła... Prokurator Brand: Co mówiła, czy nie słyszała pani? Monika Bitmarówna: Owszem, słyszałam, mówiła dość głośno. Mówiła: Co ja zrobiłam? Co to będzie? Kiedy się odwróciła, pobiegłam do separatki, bo widziałam, że stamtąd właśnie wyszła. Zaniepokoiłam się. Coś się stało, pomyślałam. Matka przecież operowała Irenę. Kiedy weszłam, zorientowałam się, że z Ireną coś niedobrze... Była sina na twarzy, miała takie wybałuszone oczy, nie oddychała. Poleciałam po Juliana i sprowadziłam go. Prokurator Brand: Po kogo, proszę? Monika Bitmarówna: Po Donata. Pana Juliana Donata. Prokurator Brand: A jak pani sądzi, jak pani przypuszcza, jakie miała powody pani matka, by to uczynić? Monika Bitmarówna: Jak to jakie? Zazdrość. Ona była zazdrosna o Donata. Ta Irena taka ładna... A moja matka, cóż, starsza już kobieta. Nie te lata, nie ta uroda. Donat byłby w końcu wrócił do Ireny. Prokurator Brand: Widzę, że pani jest doskonale zorientowana w sprawach osobistych swojej matki. Czy to wszystko, co ma mi pani do powiedzenia? Monika Bitmarówna: Nie, jeszcze coś, żeby pana przekonać, że ja mam rację. Proszę, oto kartka, którą znalazłam pod stołem w pokoju mojej matki. Prokurator Brand: Tak... tak. A więc pani matka miała zamiar popełnić samobójstwo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|