[ Pobierz całość w formacie PDF ]
do niego! W reducie tymczasem powstała straszna wrzawa, krzyki, granie na trąbkach, nawoływanie, co wszystko świadczyło, że reduta nie wyleciała w powietrze i w rzeczy samej, niestety!, nie wyleciała... Ale jakże to być mogło! porwał się znów Wiertelewicz chyba prochów w loszku nie było? Nie, obywatelu gwardzisto odrzekł na to Gugenmus proch był, być musiał, skoro wy- buch nastąpił, tylko tego prochu było tak niewiele, że szkody Prusakom nie zrobił. Gdy dym opadł, cofając się widzieliśmy szaniec poszarpany nieco, ale bądz co bądz stojący. Być może, iż do tego przyczyniła się jego budowa mocna, z gliny, która stwardniała pod wpływem słońca jak głaz i silny opór stawiła wybuchowi. No! no! no! dziwił się Wiertelewicz ani chybi, że prochu było tam mało, może jedna beczułka, a może tylko kilka funtów. Ojojoj! szkoda było naszego zachodu. Zapewne że szkoda, ale któż mógł to przewidzieć? Powiedz, obywatelu, czy mógł to kto- kolwiek przewidzieć? Byłeś ranny, nieprzytomny, zlany krwią, ale ksiądz Karolewicz wołał, że żyjesz i niósł cię z obywatelem Wieprzowskim, a my trzej, to jest ja, Gugenmus, obywatel Tomasz Landikier i obywatel Franciszek Wiśniewski, zasłanialiśmy ten odwrót bohaterski. Na szańcu zaroiło się od Prusaków i rozpoczęli do nas gęsty ogień, zrazu karabinowy, a potem nawet armatni. Odpowiadaliśmy im z naszych trzech karabinów, jakeśmy mogli, a jestem pewny, żem grankulkami z mej strzelby sprzątnął jakiegoś krzyczącego głośno oficera pru- skiego. Tak, stawiliśmy bohaterski opór! Ale, niestety, pruska kula urwała drugie ucho oby- watelowi gwardziście Tomaszowi, jedyne, jakie mu pozostało i teraz biedak nie ma wcale uszu; zerwała i uniosła czapkę obywatelowi księdzu, trzecią już z rzędu w ciągu tego czasu... Na szczęście dostaliśmy się do zboża, potem między krzaki i żywi dotarliśmy do zabudo- wań krewniaka obywatela Wieprzowskiego. Tu wyrwaliśmy z parkanu parę desek, ułożyliśmy ciebie, obywatelu, ciągle omdlałego i spiesznie wyruszyliśmy dalej, bo lękaliśmy się, że Pru- sacy mogą za nami w pogoń wysłać swych kirasjerów. Ale i ta obawa wkrótce znikła, gdy na huk strzałów pruskich wszystkie nasze szańce i okopy rozpoczęły ogień armatni. Huk był tak straszny, że go nigdy w życiu nie zapomnę. Możesz sobie, obywatelu, wyobrazić, jakie nie- bezpieczeństwo nam groziło, bo i od kul swoich i od pruskich, ale Bóg, który dzierży w swym ręku losy ludzkie, nie pozwolił, byśmy zginęli. Ocaleliśmy i co najważniejsza, ocaliliśmy cie- bie także.Tu Gugenmus przerwał i otarł pot z czoła. A właśnie roztworzyły się drzwi i wszedł ksiądz Karolewicz wołając z proga: Jacuś! jak się masz? 69 ROZDZIAA XXII Jak biedny Wiertelewicz umierał przy dzwięku starej pieśni konfederac- kiej. Ale poczciwy Jacuś zle się miał, niestety! Doktor Drozdowski i siostra Anastazja, opatru- jąc mu ranę co dzień, kiwali bardzo znacząco głowami i widocznie byli mocno zaniepokojeni stanem chorego. Na nieszczęście wraz z poczynającym się sierpniem zapanowały niezwykłe gorąca i susze, które wprawdzie dręczyły mocno Prusaków oblegających Warszawę, bo im wody po obozach brakło i jezdzić po nią musieli daleko, ale także zle wpływały na ranę Wiertelewicza. On sam tego nie spostrzegał i był jak najlepszej myśli. Ucieszył się niezmiernie, gdy mu w parę dni po wyprawie ksiądz Karolewicz przyniósł Gazetę Warszawską , w której wydruko- wany był rozkaz dzienny do wojska narodowego samego Naczelnika. W rozkazie tym opisana była wyprawa sześciu bohaterów , jak ich nazywano, pod szaniec wolski i wymienione były ich nazwiska. Wszyscy oni obdarzeni zostali pierścieniami od Naczelnika z napisem: Ojczy- zna obrońcy swemu . W kilka dni potem otrzymał Jacuś patent na oficera gwardii narodowej, podpisany przez samego Naczelnika. Sława jego i jego towarzyszy rozbiegła się po całej Warszawie, odwiedzało go też ciągle mnóstwo osób, jak ks. Hugo Kołłątaj, jak pan Wyssogota Zakrzewski, prezydent Warszawy, jak jenerał Orłowski, komendant miasta. Mnóstwo dam obdarzało go łakociami, cienką bieli- zną, szarpiami i różnymi podarunkami. Ojoj! mówił śmiejąc się już mi teraz ptasiego chyba mleka brakuje. Najmilszymi jednak były dlań odwiedziny jego towarzyszy, którzy co dzień doń zaglądali i przynosili mu nowiny z miasta i wieści o oblężeniu. %7łartował sobie z nich, śmiał się z księdza Karolewicza, gdy zjawił się u niego w nowej czapce aksamitnej. Ja żebym był na miejscu księdza mówił tobym sobie kazał rzemyki przyszyć do czapki, żebym jej znowu nie stracił od kuli szwabskiej. A niech Pan Bóg sekunduje tym Prusakom odpowiadał ksiądz, śmiejąc się ale że mi szkody narobili, to narobili, trzy czapki przez nich postradałem. Ale masz rację, Jacuś. Jak pójdziemy na jaką nową wyprawę, to sobie każę takie rzemyki przyszyć, żeby znów czapki nie postradać. %7łartował sobie też Wiertelewicz i z Tomka bez drugiego ucha, bo choć się rana prędko goiła, markotny był, że go tak Prusaki oszpeciły i mówił, że będzie musiał długie włosy zapu- ścić, żeby tak ważnych braków twarzy nie było widać! Ojojoj! wołał śmiejąc się Jacuś będziesz wyglądał, mój Tomku, na panicza, na hra- biątko jakie z taką długą czupryną. Jużci ostatnie hycle te Prusaki, żeby takiego porządnego obywatela, jak ty, Tomku, tak szkaradnie oszelmować. I gadaj co chcesz, ale gdybym był na twoim miejscu, to bym napisał do króla pruskiego, uszu i suplikę bym też czułą wygotował, żeby srodze swemu wojsku zakazał strzelania do słuchów tak godnego jak ty obywatela war- szawskiego. Tomek śmiał się i odpowiadał: Po co pisać, już mi teraz żadnego ucha nie ustrzelą, bo ich obu nie ma. 70 Przychodził też Franek, ale ten był tak zajęty wojną, że tylko o Szwabach rozpowiadał, a wtedy oczy mu się świeciły jak dwa ogniki. Właśnie w początkach sierpnia Prusacy przypu- ścili zacięty szturm do szańca powązkowskiego, ale zostali odparci ze znacznymi stratami i Franek, który w tej walce brał udział, opowiadał jej szczegóły, a także następny atak polski na Szczęśliwice. W zapale potrząsał rękami, był piękny nieomal ze swą ognistą naturą. Wierte- lewicz, słuchając tego, kręcił się niespokojnie na łóżku i mruczał: Ach, czemuż mnie tam nie było! kiedy ja wstanę, kiedy będę zdrowy? Siostra Anastazja, widząc, że po takich odwiedzinach Franka ranny był niespokojny i go- rączka się wzmagała, rzekła raz gniewnie: Zapowiadam jespanom, że jak jeszcze raz przyjdzie ten jespan taki wysoki, co go Fran- kiem zowiecie, to go z przeproszeniem za drzwi wyproszę. Ach, czcigodna obywatelko odpowiedział na to Gugenmus, który prawie całe dnie przesiadywał przy Wiertelewiczu racz wysłuchać mej gorącej i najpokorniejszej zarazem prośby. Jakiejże to? pytała siostra. Nie nazywaj nas jespanami, tylko obywatelami. Ej, jegomość masz już ze sześćdziesiąt lat, a jeszcze ci się jakieś głupstwa trzymają. Czas już się ustatkować, mój jegomość. I ruszając ramionami wychodziła, zostawiając Gugenmusa na pół przegiętego w ukłonach. Przynosił on co dzień swą szkatułkę grającą i grał Wiertelewiczowi starą pieśń konfederac- ką o znamienitej Rzeczypospolitej , z której zostały dzikie pola , lub poloneza Boże daj, Boże daj, by zabłysnął trzeci maj . Melancholia tych tonów słodko koiła duszę rannego chłopca i łzy mu wyciskała z oczu. Niekiedy Gugenmus, oglądając się dokoła, czy siostry Anastazji nie widać, której się bał, wydobywał z kieszeni swego fraka z długimi po kostki połami tabakierkę i stukając w nią palcami nachylał się nad rannym i szeptał:
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|