[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zdawała się głębsza. Płynął teraz obok ściany wysokich drzew, które rosły z tej strony kanału, za- krywając rozleglejszy widok. Tylko ta część wyspy była widzialna. Ale nagle uniosła się kurtyna: brzeg w tym miejscu zakreślał łuk i nasi podróżni- cy ku niepomiernemu zdumieniu ujrzeli dachy ludzkich siedzib. To, co przedstawiło się oczom ludzi stojących na pokładzie Farallone , było raczej nie wioską, a dobrze zagospodarowanym folwarkiem: szereg szop i budynków gospodarczych, dalej wielki dom mieszkalny z biegnącą dokoła głęboką werandą, po drugiej stronie, naprzeciw, z tuzin chałup kra- 136/257 jowców, budynek z wieżyczką, podobny do kaplicy w pretensjonalnym stylu. Na brzegu kilka wielkich łodzi i szereg pali wybiegających w purpurowe głę- bie laguny. Na chorągwi czerwone emblematy Anglii. Wszystko to na tle i otoczone szeregiem wysokopiennych palm, które ukrywały ten widok przed oczyma przybyszów, tworząc olbrzymie zielone pióropusze na. dachach i poruszając się na wietrze. Cała miejscowość nosiła wybitne i nieomylne piętno zamieszkania; jednak teraz wiało od niej opuszczeniem, prawie przejmującym. Nigdzie śladu istoty ludzkiej; nigdzie znaku ludzkiej przedsiębiorczości czy pracy. Tylko na samym końcu, tuż pod masztem, na którym powiewała flaga niewiasta niezwykłej postawy, stojąca z założonymi rękami. Następne spojrzenie wystarczyło, żeby poznać w niej szczątek rzezby okrętowej przód okrętu , który od dawna został zerwany, a teraz, wyrzucony na brzeg, stał się em- blematem i herbem tego opuszczonego osiedla. Farallone oddał jej cześć; wiatr był silniejszy wewnątrz niż na zewnątrz laguny, kradziony szkuner roztaczał przed awanturnikami coraz to nowe panoramy, aż otwierali z podziwu oczy. Flaga mówiła za siebie.. Nie była to zdobycz wojenna, stargana wichrami niepogody i powiewająca roz- 137/257 paczliwie na szczątkach okrętu; dla usunięcia wszelkich wątpliwości na werandzie dojrzeć było można blask kryształów i śnieżnobiały obrus. Postać kobiety o niezmiennym geście i trędowatej białości, zdobiąca przód okrętu, królowała w tej wiosce, zapewne nie od dawna. Ludzkie ręce były tu czynne, ludzkie stopy przechodziły tędy. Far- alloneanie byli tego pewni. Oczy przybyszów za- głębiały się w cienie palm, szukając potwierdzenia swoich przypuszczeń, gdyby chęć mogła nadać wzrokowi przenikliwość spojrzeliby do wnętrza domów poprzez ściany. Poczuliby nagle, że są śledzeni, że grozi im coś, czemu nie będą mogli się oprzeć. Ostatnich kilka palm, które właśnie mijali, za- mykały ujście rzeki, do tej chwili ukryte przed oczyma stojących na pokładzie. Nagle wynurzyła się stamtąd łódz i jakiś głos zawołał: Szkuner, stój! wołał ów głos. O dwadzieścia kabli dalej będziecie mieli dwadzieścia sążni wody i mamy grunt do zakotwiczenia okrętu! W łodzi siedziało dwóch ogorzałych wioślarzy w krótkich błękitnych spódniczkach. Wołający, który siedział przy sterze, ubrany był na biało w 138/257 nieskazitelny strój podzwrotnikowy, szeroki kapelusz ocieniał mu twarz; widać było, że jest to człowiek silnie zbudowany, głos jego brzmiał inteligentnie. Tyle na pierwsze spojrzenie. Było także jasne, że dojrzano Farallone na pełnym morzu i że mieszkańcy wyspy przygotowali się na przyjęcie okrętu. Mechanicznie spełniono rozkaz, okręt zakotwic- zono, trzej nasi awanturnicy, skrywszy się do domku, oczekiwali z bijącym sercem przybycia obcego, od którego tyle zależało pulsy im biły, w głowie czuli pustkę. Nie mieli żadnego planu działania, nie obmyślili żadnej historii, nie było na to czasu: przydybano ich znienacka; pozostało zawierzyć przypadkowi. Do uczucia niepokoju wmieszała się nadzieja. Ponieważ wyspa nie była zgłoszona, było rzeczą niemożliwą, żeby niezna- jomy sprawował jakiś urząd albo mógł zażądać pa- pierów. Zresztą, jeżeli można ufać temu, co pisze Findlay a teraz należało przypuszczać, że ufać można był to reprezentant względów natury prywatnej , więc musi patrzeć na przybycie obcego okrętu okiem niechętnym; może (szepnęła nadzieja) zechce kupić ich milczenie... 139/257 Aódz tymczasem zbliżyła się na tyle, że mogli się przyjrzeć dokładniej, z jakiego rodzaju człowiekiem mają do czynienia. Był to wysoki je- gomość, mogący mieć sześć stóp wzrostu; silnie zbudowany, ale jego siła zdawała się rozpływać w niedbalstwie, w którym było coś więcej niż nuda. Wrażenie to łagodziły tylko oczy. Oczy o przedzi- wnym blasku i łagodności, ciemne jak węgiel i siejące iskry jak topazy; oczy zdradzające zdrowie i siłę, oczy, które kazały mieć się na baczności przed gniewem tego człowieka. Ciemna z natury cera, gdy się opalił, różniła się mało od cery mieszkańców Tahiti; tylko jego postawa i ruchy i owa siła żywotna, która się w nim paliła jak ogień, zdradzały Europejczyka. Ubrany był w biały gar- nitur świetnego kroju, krawat i szal na szyi były z jedwabiu o delikatnych barwach. Obok niego w łodzi leżał winchester. Doktor na pokładzie?! spytał, gdy Farallone się zbliżył. Pytam o doktora Symons, jak to, nie słyszeliście o nim? ani o Trinity Hall ? o! Nie wydawał się zdziwiony, starał się raczej pokryć to uprzejmością. Ale oczy jego z jakąś dziką niemal ciekawością spoczęły kolejno na każdym z trzech przybyszów. 140/257 Ach powiedział w końcu domyślam się, że zaszło tu małe nieporozumienie... Czy mogę spy- tać, czemu zawdzięczam te odwiedziny? Był już w tym czasie na pokładzie, ale zachowywał
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|