Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

najmniejszą żyłkę złota.
Wreszcie opuściliśmy Amarillo w wesołych humorach, bo
czegóż nam brakowało do szczęścia? Jak wiecie,
dżentelmeni, nie lubię długo tkwić w jednym miejscu.
Kocham ruch, a wtedy wyobrażałem sobie, iż czekają mnie
w górach całe pola nuggetów, wielkich jak orzechy, za które
kupię farmę jak się patrzy!
 Chociaż nie lubi pan tkwić w jednym miejscu 
zauważyłem nieco złośliwie.  Jak to pogodzić?
 Da się pogodzić, doktorze. Przy pracy na roli nie ma
czasu na nudę, a to właśnie nuda podsuwa wariackie
pomysły. Gdybym miał własny kawał gruntu... ho, ho!
 Więc powędrowaliście w kierunku San Juan 
przypomniał Karol, którego rozwlekła gadanina widać
poczęła nużyć.
 Oczywiście. I dotarliśmy tam.
 Nie słyszałem, aby w tamtym paśmie znaleziono
chociaż drobinę złota.
 Ech, nie jest aż tak zle. Tylko że ja się nic a nic na tym
nie znałem.
 A Clark?
 Raczej zajmował się wszystkim innym niż szukaniem
bonanzy.
 Toście się świetnie dobrali  stwierdził Karol.
Bede pominął milczeniem uszczypliwą uwagę, a ja
spojrzałem z wyrzutem na przyjaciela. Nie miał zwyczaju
naigrywać się z pokonanych, a w tym wypadku
pokonanym był właśnie Bede, łatwo przecież odgadnąć.
Domyślałem się, iż wyprawa w San Juan nie ziściła
nadziei. Pózniej Karol usprawiedliwiał się przede mną.
Oburzyła go tak bezgraniczna lekkomyślność, wręcz
głupota nie do darowania.
 Ten człowiek ma nadzwyczajne szczęście w swych
nieszczęściach  dodał.  Inny, znacznie mądrzejszy i
roztropniejszy, doświadczywszy połowy niepowodzeń
Bedego, albo żyłby w nędzy, albo zginął. A ten, skądkolwiek
zleci, zawsze spada na cztery łapy jak kot.
Powiedz, Janie, czy to sprawiedliwe?
Bardzo mnie ubawił takim pytaniem.
Wracam do opowieści Bedego o tej idiotycznej, nie
przemyślanej eskapadzie w dzikie, nieznane góry, o lek-
komyślności ludzi, którzy nie mieli pojęcia, gdzie szukać
złota i jak je wydobywać. Zaopatrzeni w kilofy, łopaty i
patelnie, ruszyli.
 Najpierw  gadał Bede  szło nam zupełnie niezle. Z
Amarillo skierowaliśmy się na północny zachód,
przeprawiając się przez południowy, pózniej przez północny
Canadian w Oklahomie, z kolei przez Cimarron, aż
znalezliśmy się w Kolorado. Do tego miejsca Clark świetnie
mnie prowadził. Każdej nocy mieliśmy dach nad głową, a
konie pełne żłoby w stajni. Niekiedy zatrzymywaliśmy się u
farmerów, którzy za nocleg ani za strawę nie chcieli przyjąć
nawet centa. Tę gościnność wyrównaliśmy z nawiązką w
saloonach i hotelach. Zwłaszcza w Trinidad, na południu
Kolorado, zdarto z nas dziesiątą skórę. Zciślej, zdarto ze
mnie, bo Clark, jak już wspominałem, nie miał pieniędzy.
Odkąd jednak skręciliśmy na zachód, poczęło się nam gorzej
wieść. Farmy poznikały, miasteczek coraz mniej. Dobre
drogi zamieniły się w kiepskie, wreszcie całkowicie znikły.
%7łeby dotrzeć do San Juan, wiecie o tym na pewno,
dżentelmeni, należy najpierw sforsować wyżyny pasma
Sangre de Christo. Oj, to nie była zabawa, lecz ciężka praca,
zwłaszcza dla naszych koni. Wyżej i coraz wyżej! Już
myślałem, że tym sposobem trafimy żywcem do nieba. Na
koniec skały się rozstąpiły i ujrzałem kraj leżący po drugiej
stronie, wcale nie piękniejszy od tego, który opuściliśmy.
Drogę przeciął nam strumień, więc wędrując wzdłuż tego
strumienia doszliśmy do większej rzeczki i odtąd jechali
wzdłuż jej koryta. Clark twierdził, że to Rio Grandę, która
wypływa z San Juan, wobec czego dotarliśmy do celu. A
teraz pozostaje tylko szukać i śmiałym niech szczęście
sprzyja!
I tak oto w pewnej dolinie zanurzyliśmy po raz pierwszy
nasze patelnie w piasku bezimiennego strumyka.
Nie wiedziałem, że to aż taka sztuka bełtać wodę na
patelni, żeby błoto wyleciało, a pozostały ciężkie ziarnka
metalu. Clarkowi od razu udawało się, ale i ja wkrótce
nauczyłem się tej sztuki. I cóż powiecie, dżentelmeni? Złote
punkciki poczęły błyskać na dnach naszych patelni. Co za
traf! Już widziałem siebie hacjenderem na wymarzonej
farmie! Uścisnęliśmy sobie dłonie, a pózniej napoczęli
butelczynę, jaką na ten cel przywiozłem. I dalej do roboty!
Babraliśmy się w wodzie i piachu, póki mrok nie ogarnął
dolinki i uniemożliwił wyszukiwanie złotych ziarnek, nie
większych od główki szpilki.
Pierwszy nocleg w górach wypadł jak najgorzej. Zajęci
szukaniem złota zapomnieliśmy o bożym świecie, a przede
wszystkim o przygotowaniu obozowiska. Gdy zapadła noc,
na łapu-capu poczęliśmy szukać opału i nie znalezli nic,
poza zbutwiałym kawałem drewna, wyrzuconym przez
wodę. Pożytku żadnego, nie chciał się palić.
Coś tam przegryzliśmy na sucho i napoili konie. Teraz
okazało się, iż w dolince nie rośnie nawet najmizerniejsza
trawa. Nie mieliśmy czym nakarmić wierzchowców.
Tej nocy spałem okropnie, budząc się co pewien czas i
szczękając zębami z zimna. Gdzieś z wysokości spadł na nas
lodowaty wiatr, więc przemarzliśmy do szpiku kości. To
było okropne. Na długo przed świtem poczęliśmy biegać dla [ Pobierz całość w formacie PDF ]




Powered by MyScript