Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Mojej mamy już nie ma, nie ma mojego domu, nie mam lalki o imieniu Elisabeth. Istnieje tylko
butelka, żmija i uśmiech pani Olsson.
General Hospital w Olongapo to niski budynek, na zewnątrz pobielony wapnem, w środku szary,
cementowy. Ciężkie parne powietrze przesyca przykra woń eteru i jedzenia. Były tam tylko cztery
sale i idąc korytarzem, miałam wrażenie, że brodzę w szeptach i jękach. Wszędzie pełno ludzi.
Zakonnice w wykrochmalonych welonach, pielęgniarki w białych fartuchach, dzieci i zapłakane
matki, młodzi, starzy, chorzy, zdrowi. Ich głosy zlewały się w szum, równie jednostajny i
stłumiony jak szelest padającego za oknami deszczu.
Pacjenci leżeli na wysokich żelaznych łóżkach, przeważnie na nie powleczonych materacach.
Pewnie z pościelą było tak jak z jedzeniem: to sprawa rodziny. Nie wszystkich na to stać.
Wiedziałam, że biedni Filipińczycy nie mają ani bielizny pościelowej, ani łóżek, co wieczór
rozkładają maty, a rano je zwijają.
Znalazłam go w ostatniej sali, dostał najlepsze łóżko, Pod okratowanym oknem, najbliżej
świeżego powietrza. Może pielęgniarkom zrobiło się go żal, bo był samotny, a może brało się to z
dosyć typowego przesądu, że biały równa się bogaty, czyli ma władzę. Butterfield Berglund nie
miał pościeli.
Leżał na plecach, z zamkniętymi oczami, jedna ręka nad głową. Mogłam mu się spokojnie
przyjrzeć. Krzepki, Ciemne szpakowate włosy, biały temblak, t-shirt i szorty. Wysoki. Lekko
garbaty nos. Młodsza wersja słynnego ojca Jefferson pewnie sam by się uleczył.
Ledwie musnęłam jego ramię, natychmiast otworzył oczy. Były niebieskie i ciut wyłupiaste.
-Dzień dobry, nazywam się Cecylia Lind, jestem z ambasady... Podniósł wyżej pasiastą poduszkę
i podciągnął się do pozycji siedzącej.
-Cześć! - odparł z uśmiechem. - A gdzie jest Fredrik Akare*?
( Cecylia Lind i Fredrik Akare to powszechnie w Szwecji znani postaci z ballady Cornelisa
Yreeswijka (przyp. tłum.)
Imiona i nazwiska. Na dworze pada, jest zmierzch uliczne latarnie mają aureole. Tata właśnie
kupił Bananowy Dom. Siedzę z Maritą w moim pokoju, ziszczonym marzeniu nastolatki o tapetach
w róże i toaletce w kształcie nerki z tiulową zasłonką. Zapisujemy nasze kołonotatniki swoimi
imionami i nazwiskami:  Marita Olsson",  Cecylia Dahlbom". Strona po stronie. Niebawem
skończymy dwanaście lat.
-Wiem, co znaczy twoje imię - mówi Marita, niezbyt wyraznie, bo ssie kosmyk włosów.
-Ja też wiem - odpowiadam. - Pajęczyna. Podnosi głowę, puszczając wilgotny kosmyk.
-Akurat. Wcale nie. To znaczy ślepa. Pisali o tym w  Hemmets Journal"...
Jestem zdumiona. Moje imię znaczy pajęczyna, nic innego. To oczywiste, przecież to słychać, od
zawsze o tym wiedziałam. Marita wyczuwa mój sprzeciw.
-Nie wierzysz mi? Tak napisali.  Cecylia" to po łacinie Zlepa - Pajęczyna? Skąd ty to
wytrzasnęłaś?
Nie odpowiadam, pochylam się niżej nad kołonotatnikiem.  Cecylia Dahlbom, Cecylia
Dahlbom". Imię wychodzi mi niezle,  C" jest niezwykle wyszukane, gorzej z nazwiskiem. Duże
 d" wygląda jak pańcia z dzieckiem w brzuchu. Marita wstaje, okrąża pokój i przeciąga palcem po
tapecie.
- A wiesz, jak nazywają twojego tatę? Podnoszę wzrok. Nie wiem. Jak go nazywają?
- To też jest w  Hemmets Journal"... Marita się rozkręca, boję się, że zniszczy mi tapetę, bo ma
długie różowe paznokcie.
-No, dobra, jak go nazywają? Hetka-pętelka? Kapitan Bałwan? Kapuś Zrzęda?
Staje na wprost mnie. Milczę i wpatruję się w kołonotatnik. Marita parska śmiechem.
-Oczywiście Złoty boom! Przecież to nowobogacki. Chociaż słyszę to słowo po raz pierwszy,
wiem, że
znaczy coś złego.  Nowobogacki".
-W każdym razie mój tata - mówię bardzo cicho - nie przesiaduje na klatkach schodowych i nie
wrzeszczy. Mój tata nie pije. Marita bez słowa zabiera swój kołonotatnik i zamyka za sobą drzwi.
Jej kroki dudnią na schodach. Palę się ze wstydu i nie jestem w stanie się ruszyć.
-Ulf, na Boga - mówię w wyszukanie prostej restauracji w Limie.
- Nie można się nazywać Cecylia Lind, w Szwecji!
Z uśmiechem ujmuje moją dłoń.
-Nie mamy wpływu na wszystko, co nas spotyka Możemy jedynie wybrać stosowne formy
zachowań. Tobie przypadło nazwisko Lind i proszę cię, żebyś je przyjęła...
Pochyla się i całuje diamenty na pierścionku zaręczynowym. A w mojej głowie niesie się echem
głos Złotego  Nabij mnie na cholernie długi pal!".
Nie było krzeseł, więc przysiadłam na jego jasnoniebieskim, brudnawym materacu. Przesunął
się, skopał koc jak najdalej od siebie i wyprostował nogi.
Wiedziałam, że mogę się do niego zwracać tak jak do Złotego i Larsa Górana. Z żartobliwą
bezczelnością. Szwedzi rodzaju męskiego nie znają innego sposobu okazania życzliwości.
-Bardzo śmieszne. Myślisz, że tego nie słyszałam. A tak między nami, kto jak kto, ale ty masz
najmniej powodów, żeby robić sobie jaja z cudzych nazwisk...
Był zachwycony, że posiłkuję się kolokwializmem. Mimo to się wahał. W końcu byłam z
ambasady.
-Nie bierz tego do siebie, to tylko żart...
-Wiem - odparłam. - My się prawie znamy, mamy wspólnych znajomych.
-Tak?
Jego twarz zmieniła wyraz. Nie spodobało mu się to,; jestem z Nassjó, że swego czasu
przyjazniłam się z Maritą choć o tym nie wspomniałam, przypuszczalnie wiedziałam co nieco o
Jeffersonie i Wenus z Gottlósy.
- Córka Złotego? Ciebie nie kojarzę, ale pamiętam twojego starego. To on skołował sztuczne
lodowisko. Pamiętasz termometr na ratuszu?
Skinęłam głową. To był pomysł Złotego. Jeden stopień na termometrze odpowiadał tysiącowi
zebranych koron. Przez cały rok szkolny każdy nastolatek dobrowolnie pracował wieczorami przy
budowie lodowiska.
Popatrzyłam na Butterfielda. No tak, może niezupełnie każdy.
-Jak się czujesz? - spytałam.
-Kilka siniaków, jedna rana cięta. Nic poważnego. Gorzej z ręką. Muszę się dostać do Manili.
-Dlaczego? Jego głos zabrzmiał jaśniej i nieco płaczliwie. Miał skomplikowane złamanie kości
nadgarstka i być może kilku kości dłoni, nie mógł poruszać palcami, miejscowi lekarze nie umieli
mu tego poskładać. Powiedzieli, że powinno się go operować, ale popsuł się aparat rentgenowski,
więc nie byli pewni. Poza tym tylko dlatego, że nie miał gotówki, oszczędzali na środkach
przeciwbólowych. Od wczoraj, nie licząc lurowatej herbaty bez cukru, nie dostał nic do jedzenia.
Deszcz za okienną kratą przypominał ołowianą kurtynę. Lśniły liście bananowców.
Nad górną wargą Butterfielda perlił się pot.
-Jasna cholera, nie chcę mieć spapranej ręki do końca życia tylko dlatego, że te krasnale nie znają [ Pobierz całość w formacie PDF ]




Powered by MyScript