[ Pobierz całość w formacie PDF ]
innych lotników znajdowało się w podobnej do naszej sytuacji. Cała ta historia wcale nie jest łatwa do zrozumienia. Podczas walk w Szampanii Nasze radosne dni w Ostend dobiegały końca, gdyż rozpoczęły się walki w Szampanii i udaliśmy się na front, żeby wziąć udział w boju na naszych bombowcach. Już wkrótce odkryliśmy, że choć te klamoty były samolotami z charakterem, to szanse na zrobienie z nich porządnych maszyn bojowych mieliśmy raczej niewielkie. Leciałem razem z Osterothem, którego maszyna była o wiele mniejsza. Jakieś pięć kilometrów za frontem dostrzegliśmy dwumiejscowego Farmana. Pozwolił nam zbliżyć się do siebie i po raz pierwszy w życiu widziałem w powietrzu tak blisko wroga. Osteroth leciał bardzo udanie, manewrował z jednej strony na drugą, tak bym mógł spokojnie strzelać. Przeciwnik zapewne jeszcze nas nie zauważył, ale pojawiły się problemy z moim karabinem i to nagle my znalezliśmy się pod ogniem. Kiedy wreszcie wyczerpałem swój zapas stu pocisków pomyślałem, iż chyba nie powinienem do końca ufać widząc, że wróg zaczął spadać spiralnie w dół. Podążałem za nim wzrokiem i stuknąłem w głowę Osterotha, by zwrócić i jego uwagę. Przeciwnik spadał i spadał, aż w końcu znalazł się w wielkim kraterze. Maszyna wbiła się w ziemię z ogonem wzniesionym ku niebu. Według mapy rozbiła się pięć kilometrów za obecnym frontem. Udało nam się zestrzelić wroga nad jego własnym terenem. Gdyby jednak było inaczej, to powinienem mieć zaliczone pierwsze zwycięstwo na mojej liście. A byłem bardzo dumny z odniesionego sukcesu. Jak poznałem Boelckego Mój przyjaciel Zeumer dostał Fokkera Eindecker. Tak więc przyszło mi samotnie żeglować w świat. Walki w Szampanii przybierały na sile. Francuscy piloci osiągali przewagę. Zostaliśmy przeobrażeni w kombinowaną eskadrę i pierwszego pazdziernika 1915 roku wsiedliśmy w pociąg. W wagonie restauracyjnym, przy następnym stole, siedział młody, niepozornie wyglądający porucznik. Nie byłoby właściwie powodu, by zwracać na niego uwagę, gdyby nie fakt, że był jedynym człowiekiem, który z powodzeniem walczył z nieprzyjacielskimi pilotami i zestrzelił nie jednego, ale aż czterech. Wspominano o nim w wielu komunikatach frontowych. Bardzo imponował mi ze względu na swe doświadczenie. Byłem zmartwiony, gdyż sam oficjalnie nie posłałem na ziemię żadnego wroga. Nie miałem ani jednego zwycięstwa na swoim koncie. Bardzo chciałem odkryć prawdziwą istotę tego, jak porucznik Boelcke radził sobie w tych sprawach. Tak więc spytałem go: "Powiedz mi, jak tego dokonałeś?". Zdawał się być bardzo rozbawiony i uśmiechał się, chociaż pytanie zadałem bardzo poważnie. Aż w końcu odparł: "Cóż, na miły Bóg, jest to całkiem proste. Lecę blisko faceta, dokładnie celuję i, oczywiście, on spada w dół". Potrząsnąłem głową i powiedziałem mu, że robię tak samo, ale moi przeciwnicy jakoś nie chcą spadać. Różnica pomiędzy nim a mną była taka, że on latał na Fokkerze, a ja - bombowcem. Miałem wielkie opory przed zbytnim zbliżeniem się do tego sympatycznego i skromnego kolegi, który szalenie mi imponował. Na szczęście, graliśmy w otwarte karty, spacerowaliśmy i zadawałem mu wiele pytań. Na koniec stanowczo stwierdziłem, że chciałbym nauczyć się latać Fokkerem. I być może to właśnie była moja szansa. Moim celem i ambicją stało się skoncentrowanie na nauce samodzielnego operowania drążkiem. Dotychczas nie byłem nikim więcej jak tylko obserwatorem. Szczęśliwie, już wkrótce znalazłem w Szampanii sposobność do nauki pilotażu na starej maszynie. Oddałem się temu ciałem i duszą i po dwudziestu pięciu lotach treningowych przystąpiłem do samotnego lotu. Mój pierwszy lot solo (10 pazdziernika 1915) Bywa tak, że nadchodzi ten jedyny moment w życiu, gdy każdy nerw jest w szczególny sposób poruszony i właśnie pierwszy samodzielny lot był czymś takim. Pewnego pięknego popołudnia mój nauczyciel, Zeumer, powiedział do mnie: "Teraz startuj i leć sam". Muszę przyznać, że chciałem powiedzieć: "Boję się", ale to są słowa, których w ogóle nie powinien używać obrońca Ojczyzny. Tak więc, czy mi się to podobało czy nie, zrobiłem co mogłem najlepszego i wsiadłem do samolotu. Zeumer jeszcze raz teoretycznie wytłumaczył mi wszystkie ruchy. Zaledwie słyszałem jego wyjaśnienia, gdyż byłem przekonany, że zapomnę co najmniej połowę z tego, co powiedział. Wystartowałem i zredukowałem prędkość samolotu do zalecanej, ponieważ inaczej mógłbym nie być w stanie rozpoznać gdzie się znajduję. Nie zwracałem uwagi na cokolwiek. Wszystko było teraz dla mnie obojętne, niezależnie od tego co mogłoby się stać. Z pogardą dla śmierci wykonałem pierwszy skręt w lewo, zgodnie ze wszystkimi zaleceniami wyrównałem maszynę tuż nad drzewami i patrzyłem przed siebie, by zobaczyć co nastąpi. Teraz nadeszło to najtrudniejsze - lądowanie. Dokładnie pamiętałem wszystkie niezbędne chwyty, jakich powinienem użyć. Wykonałem je mechanicznie i maszyna zaczęła zachowywać się inaczej, czego zresztą się spodziewałem. Coś zrobiłem zle, samolot stracił równowagę, stanął prawie dęba i znów stał się "maszyną szkolną". Byłem przygnębiony widząc zniszczenia, których dokonałem, choć pózniej okazały się niezbyt poważne. Ale i tak musiałem znosić docinki ze strony innych. Po dwóch dniach z zapałem wystartowałem do następnego lotu i proszę, teraz maszyna leciała cudownie. Dwa tygodnie pózniej przystąpiłem do pierwszego egzaminu. Pan von T- był moim egzaminatorem. Kilkanaście razy wykonałem ósemki, tak jak powinienem je zrobić zgodnie z poleceniami i byłem dumny ze swoich osiągnięć. Jednakże, ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu usłyszałem, że nie zdałem. Nie pozostawało mi więc nic innego, jak tylko jeszcze raz spróbować zaliczyć ten egzamin. Czas treningów w Doeberitz W ramach przygotowań do egzaminu udałem się do Berlina. Korzystając
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|