[ Pobierz całość w formacie PDF ]
chotki. Dziadek chwilę nasłuchiwał, po czym dorzucił jeszcze: Oj! Muszę lecieć! A następnie powiewając połami płaszcza, wybiegł z pokoiku Vhint- 5 Wszystkie alfabety, znaki, symbole i hieroglify wynalezione i wykorzystywane przez Radę ds. Akademickiego Standardu Czarów I Inkantacji podlegają ochronie prawa autorskiego. W kręgach magicznych znane są pod ogólnym mianem Znaków ASCII 100 za i zniknął w korytarzu ścigany przez trzydzieści czy czterdzieści par bardzo gniewnie brzmiących buciorów. Wtedy po raz ostatni widziano dziadka Vhintza. On sam nigdy się nie dowiedział, skąd (lub komu) jego przodek wziął księgę. Wszystko to wydarzyło się wiele lat temu. W chwili obecnej na małej polance pośród olbrzymiego lasu zbliżał się czas na pierwszy raz Vhintza. Był pewien, że tego dnia, po latach przygotowań, uda mu się rzucić czar. Rozejrzał się. Czysto. Otworzył oprawioną w skórę księgę i rzucił okiem na pożółkłe stronice. Wziął historyczny oddech i powoli, wodząc palcem po kolej- nych słowach, zaczął czytać. Był silnie skoncentrowany, jego oczy powoli lustro- wały stronę. Próbował ożywić każde słowo, smakując jego kształt, przymierzając je, wchodząc w nie. Coś się działo. Na jego czoło wystąpiły krople potu, świadec- two wysiłku. Stopniowo zaczynały dziać się dziwne rzeczy. Słowa powoli przesu- wały się w różnych kierunkach. Rozpoznawał pojedyncze litery, nawet poszcze- gólne wyrazy, ale wymykał mu się sens całości. Przypominało to czytanie gazety przyklejonej do dna basenu. Zagryzając wargi z frustracji, zamknął księgę. Pewnego dnia tego dokona; miał nadzieję, że to tylko kwestia czasu. Wyczerpany wysiłkiem umysłowym za- mknął oczy, by zastanowić się, gdzie popełnił błąd. Wkrótce ciepłe słońce, ciche ptasie trele i kojące bzyczenie okolicznych pszczół stworzyły własne zaklęcie. Vhintz po cichutku zapadł w spokojny, płytki sen. * * * Dwaj przyjaciele ze znużeniem przemierzali las. Jęki i zawodzenia Vlada uci- chły wiele godzin wcześniej. Franek miał rację, mówiąc o wampirach i świetle dziennym. Stój i patrz! powiedział Firkin. Na co? Tam wskazał Firkin. Na co? Nie widzę tam niczego z wyjątkiem tego starego, odrapanego dro- gowskazu. Tak, to jest to. Drogowskaz. Ahaaa. Podeszli do niego. Firkin odsunął zasłaniającą go gałąz, strzepnął z niej wie- loletnią warstwę brudu i odczytał: FORT KNUMM 12 mil 101 Fort Knumm. Ach, jakież wizje to przywoływało! Potężne fortyfikacje wy- rastające na otoczonym fosą pagórku. Mury zwieńczone wałami patrolowanymi przez elitarne jednostki wojska. Powiewające proporcje. Trębacze gotowi, by ob- wieścić przybycie przyjaciół, i bateria dział, gotowa powitać wrogów. Hucznie powitać, dodajmy. Brzmiało imponująco. Byłoby takie, gdyby chociaż ocierało się o prawdę. Owszem, znajdował się tam fort. Mały, zapyziały, opuszczony i zaniedbany, stojący w samym środku miasta. Wybudowano go w czasach, kiedy forty były de rigueur i każde miasto, które chciało być na fali, musiało takowy posiadać. Stano- wił pierwszy fort w tym rejonie, więc ściągał tłumy z okolicy w promieniu wielu mil. Najzręczniejsi miejscowi, zawsze chętni zarobić trochę grosza, zajęli się rę- kodzielnictwem. Sprzedawano wszelkiego rodzaju wyroby wszystkie ręcznie wykonane. Kosze wiklinowe, koszyki dla kotów, kolorowe świece woskowe po- kryte dziwacznymi wzorami, małe ziołowe mydełka, miód i powidła w malutkich dzbanuszkach, słoiczki z płynem do kąpieli. W nadzwyczajnym, nagłym prze- błysku zdolności efektywnego planowania miejskiego burmistrz powołał masowe stowarzyszenie rzemieślników, umożliwiając im dystrybucję wyrobów w całym mieście i uzyskiwanie za nie uczciwej ceny. Wkrótce uruchomiona została sieć dostawcza i sklepy zaczęły oferować towary z naklejkami, oznajmiającymi, że zostały wykonane przez Rękodzielników z fortu Knumm . Handel z turystami kwitł. Nadszedł czas prosperity. Zciśle regulowano rozrost miasta, szczegółowej kontroli poddano również ar- chitekturę, tak by nie niszczyła staroświeckiej atmosfery, jak burmistrz obrazowo nazywał niezbyt higieniczne, pulsujące życiem domy wokół fortu. Taki stan rzeczy trwał dobre kilka lat i wielu ludzi obrosło przy okazji zysków w sporo sadełka. Stali się krótkowzroczni i zadowoleni z siebie, by nie wspomnieć o narastającym lenistwie. Zbyt pózno zdali sobie sprawę, że inne miasta też już miały forty i fort Knumm przestał być czymś wyjątkowym. Liczba turystów spa- dała na łeb na szyję. Mieszkańcy miasta starali się ignorować malejący dochód, mając nadzieję, że goście z zewnątrz wciąż będą przybywali z wizytami. Ale prze- stali. Brakowało pieniędzy. Turystów brakowało jeszcze bardziej i miasto stało się zbieraniną zdesperowanych kupców, kryminalistów, płatnych morderców, zabój- ców, agentów ubezpieczeniowych i tym podobnych. . . Oczywiście Firkin i Beczka nic o tym nie wiedzieli. W porównaniu z Middin fort Knumm przypominał oazę bogactwa, tętniącą życiem metropolię. Wczesnym wieczorem, po kilku godzinach wytężonego marszu, chłopcy prze-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|