[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Wiem o tym. - Włożył kurtkę: kto się mógł spodziewać, że spędzi tu całe dwie godziny? - Skoro nikt nie może mi wydać pozwolenia, to nikt też nie może tego zabronić. Gdyby się okazało, że to poważne przestępstwo, proszę mnie wsadzić do pudła - ale dopiero w sobotę, okej? - Odpowiednie przepisy bhp z pewnością... - Z pewnością. Ale nie będę marnował kolejnego dnia, żeby je poznać. Miłego dnia, Pete. Przeklęta biurokracja. Człowiek miał ochotę wyprowadzić się na Alaskę. Jack zbiegł po stopniach rządowego budynku i wsunął ręce do 125 RS kieszeni. Prognozy zapowiadały pogodny, bezwietrzny dzień, więc naturalnie sypał śnieg i wiało. Stracił całe popołudnie, ale uznał, że to nadrobi, pracując dłużej wieczorem. Teraz miał jeszcze całą godzinę do zmierzchu. Zaparkował wóz na końcu Main Street, tam gdzie mieściła się większość urzędów. W White Hills nie istniała godzina szczytu, lecz przy krawężnikach obok latarni stały zaparkowane liczne samochody. Kiedy wyciągnął z pickupa drabinę, parę osób zawołało coś na powitanie, lecz poza tym nikt nie zwrócił na niego większej uwagi. Ulicę oświetlały staroświeckie latarnie, przystrojone jeszcze poświątecznymi wieńcami. Jednemu człowiekowi niełatwo było zawiesić banner w poprzek ulicy, tym bardziej jeśli musiał w tym celu zatrzymywać ruch. Ale co tam. Dla właściwej kobiety warto zaryzykować nawet skręcenie karku. A Daisy z pewnością była tego warta. Wiedział, że go lubi... lecz chyba nie kocha. Nie zdobył jeszcze jej serca. I to był problem. Z drugiej strony, zdążył ją trochę poznać. Obawiała się być przeciętna - musiał więc jej pokazać, że nigdy nie będzie jej uważał za przeciętną, choćby przeżyli razem milion lat. Obawiała się, że życie w White Hills ją znudzi - więc należy ją przekonać, że w małej mieścinie wcale nie musi być nudno. Nagle zatrąbił jakiś wóz; dwa pikapy zaparkowały przy krawężniku. Z jednego wysiadł barczysty typ w futrzanej czapie, sprawiający wrażenie, że zaraz rzuci się do bitki. - Jack, co ty wyrabiasz, do cholery? Chcesz się zabić? - Cześć, Shaunessy. Nie, mam drobny kłopot z... 126 RS - Drobny? Tamujesz ruch, pracujesz na drabinie na wietrze... Okej, cokolwiek to jest, skończmy to szybko i zbierajmy się do domu. - Właśnie - poparł go stojący obok facet z brodą. Dołączyło do nich paru innych mieszkańców. Jasne,wielu z nich Jack robił remonty. Vermontczycy potrafią być uparci i niezależni, ale zawsze pomogą blizniemu w kłopocie. Co nie znaczy, że Jack nie poradziłby sobie sam, gdyby musiał. Choć możliwe, że wywieszenie trzech bannerów nad Main Street zabrałoby mu całą noc. Kiedy miejscowi zauważyli napisy na bannerach, wielu wywracało oczami i uśmiechało się ironicznie, lecz mimo to pomagali. W ciągu dwóch godzin wszystko było gotowe. Teraz pozostawało zaczekać, aż Daisy zbudzi się rankiem i zobaczy efekt jego wysiłków. Następnego ranka, kiedy Daisy otwarła piec, buchnął swąd spalenizny. Cała taca croissantów okazała się czarna jak ziemia. Zirytowana postawiła je na blacie i zaczęła machać ścierką, by rozwiać dym. Zdarzały się jej niewielkie katastrofy, ale co innego mieć jeden zły dzień, a co innego dwa takie dni z rzędu. Oczywiście wszystko przez Jacka. Odkąd nawiązali kontakt po śnieżycy, rozmawiali ze sobą prawie codziennie. I teraz nagle nie mogła go złapać w żaden sposób. Wczoraj wieczorem skończyła pracę przed obiadem i pojechała na wieś obejrzeć prezent. Uśmiechnęła się na samą myśl - zaraz jednak obawy powróciły. Coś było nie tak. 127 RS - Daisy! - zawołał Harry. - Jeszcze jeden! Wybiegła z kuchni i zobaczyła przy kontuarze kolejną rozpromienioną twarz, a obok niewielką biało-niebieską paczuszkę. - To tylko drobiazg dla ciebie, kochana! - oświadczyła starsza pani w kraciastym żakiecie. - To bardzo miło... - odparła Daisy zmieszana. W ciągu ostatniej godziny troje innych klientów przyniosło jej podarunki. Znała wszystkich z widzenia, nawet jeśli bliżej się z nimi nie przyjazniła. Tylko że pierwszy prezent okazał się mydłem z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|