[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jeszcze w wiktoriańskiej. - Pociesz się, że ja także. - Musnął jej policzek i spojrzał na nią czule. - Czy chcesz wiedzieć, co się stało we Francji, Lacy? Na pewno? - Tak. - Wobec tego dziś wieczorem ci opowiem - zapowiedział posępnie. - Nie ma powodu, żebym to ukrywał. Potem zdecydujesz, czy chcesz zostać. Kiedy poznasz prawdę, San Antonio może ci się wydać bardzo atrakcyjne. Odwrócił się i wyszedł. Z ganku dobiegł ją brzęk ostróg. Popatrzyła za nim z mieszanymi uczuciami. Nareszcie postanowił jej powiedzieć. Może uda im się dzięki temu ułożyć wspólne życie, zbudować trwałą więz. Ech... Zgarnęła kubki ze stołu i odkręciła wodę do zmywania. Cole wrócił pózno. Pomagał dwóm swoim ludziom budować większą oborę, a dopiero skończyli stawiać szkielet. Następnego dnia miano przywiezć blachę. Praca była ciężka, ale dla dwuletnich jałówek, które cielą się pierwszy raz, i dla krów mających kłopoty z cieleniem się boksy pełne siana stanowiły wielką wygodę. Stara obora zaczynała już się walić. Ojciec Cole'a zawsze utrzymywał, że łatwiej zbudować coś od nowa niż remontować. Lacy szyła sobie nową sukienkę, Cole poszedł więc do kuchni i zdjął lnianą serwetkę z jedzenia, które zostało po kolacji. Nałożył na talerz szynkę, bułki i groszek z puszki. Potem otworzył małą lodówkę i wrzucił do wysokiej szklanki trochę lodu. Nie chciał, żeby Lacy robiła mu kawę, zresztą mimo chłodu było mu gorąco, bo porządnie się napracował. Nalał więc do szklanki słodzonej herbaty z dzbanka na stole. Potem postawił talerz i szklankę na tacy i poszedł do pokoju matki, żeby z nią posiedzieć w czasie posiłku. Marion siedziała w łóżku i skubała ciastko kokosowe. Wyglądała blado, ale na jego widok uśmiechnęła się. - Jak się czujesz? - spytał Cole, stawiając tacę na stoliku. Cisnął kapelusz na pobliskie krzesło. - Dziękuję, mój kochany, chyba trochę lepiej. Wyglądasz na zmęczonego. - Stawiamy oborę - wyjaśnił. - Jutro będziemy kłaść dach. Dzięki Bogu, że tutaj są dosyć ciepłe zimy. Turek opowiadał mi potworne historie o tym, jak krowy cielą się w Montanie, kiedy na ziemi leży półtora metra śniegu. Marion skinęła głową. - Dlatego w Teksasie dobrze stoi hodowla bydła. W każdym razie ojciec zawsze tak twierdził. Ugryzł kęs szynki i przyjrzał się matce spod zmrużonych powiek. - Czy ty go kochałaś? - No, wiesz! - Zaskoczył ją. - Oczywiście. - Jak mogłaś, skoro był taki okrutny? - spytał. - Przecież jeśli akurat się nie awanturował, to traktował cię jak mebel. - Ty widziałeś w nim złość - powiedziała Marion. - Ja widziałam chłopaka, w którym się zakochałam, kiedy musiałam przetrwać w twardych warunkach. - Oparła się na poduszkach, pochłonięta wspomnieniem. - Kiedy się pobraliśmy, on miał osiemnaście lat, a ja szesnaście. Wzięliśmy powozik ojca i z pozwoleniem na małżeństwo pojechaliśmy do wielebnego Johnsona. Dał nam ślub, a jego żona poczęstowała nas kolacją. Byłam taka szczęśliwa, Coleman. Pierwsze lata minęły nam cudownie. - A potem? Odłożyła cienki spodeczek z ciastkiem. - Kupiliśmy to ranczo. Twój ojciec nigdy nie miał duszy ranczera. Był człowiekiem z miasta, pełnym wspaniałych pomysłów. Zostałby świetnym biznesmenem. Do bydła nie miał serca. - Ja pamiętam co innego - mruknął Cole. - Och, nauczył się - wyjaśniła Marion. - Ale nie znosił hodowli, nie cierpiał kurzu, brudu i zarzynania zwierząt. Człowiek, który musi robić coś, co uważa za odpychające, może stać się okrutny. - Może - mruknął Cole, nie zdradzając własnych myśli. - Nie wierzysz mi. Ty kochasz swoją pracę, różne zajęcia pod gołym niebem. Chyba nawet lubisz wyzwanie, jakie się w tym kryje. - Spojrzała na niego ciepło. - Któregoś dnia doczekasz się czegoś lepszego, Coleman. Nie będziesz musiał żyć tak jak teraz. - Nie potrzebuję żadnych fiu bzdziu - sprzeciwił się łagodnie. - Myślę, że Lacy też nie. Oczy Marion zabłysły. - Czy wolno mi spytać, jak wam się układa? - Dużo lepiej - odpowiedział, nadal zasmucony. - Na razie. Matka przyjrzała mu się badawczo i przez długą chwilę milczała. - Lacy bardzo cię kocha - powiedziała w końcu. - A ty pod wieloma względami przypominasz ojca, Coleman. Jesteś nieufny, boisz się otworzyć, bo wiesz, że bliscy ludzie łatwo mogliby cię zranić. Lacy nigdy tego nie zrobi, pamiętaj. - Ludzie mogą ranić całkiem nieumyślnie - odparł i raptownie zmienił temat. Nawet z matką nie potrafił rozmawiać o swych najgłębszych lękach, poczuciu zagrożenia, o bliznach. Lacy musiał jednak powiedzieć, jeśli chciał dać szansę ich małżeństwu. Kiedy wstał, Marion wyciągnęła rękę i delikatnie dotknęła jego ramienia w chwili, gdy zabierał tacę. - Zajmiesz się Benem i Katy... kiedy przyjdzie czas? - spytała zatroskana. Twarz mu stężała. W okamgnieniu zobaczył film z całego życia, wspomnienie ciągłej troski i czułości matki. - Czy nie robiłem tego zawsze? - odpowiedział pytaniem. - A teraz przestań. Bóg był przed tobą. I stworzył lekarzy. - No, owszem - przyznała Marion z uśmiechem. - Pamiętaj o tym. - Schylił się i pocałował ją w czoło. Marion lekko dotknęła jego włosów, przypominając sobie, jak dwadzieścia osiem lat temu przytulała do serca niemowlę z czarnymi włoskami. Przez wiele trudnych nocy bujała chłopca w trzcinowej kołysce, stojącej przy oknie, podczas gdy ojciec smacznie spał tuż obok, w łóżku. Nie płakała, choć łzy stawały jej w oczach. Rzadko dzieliła te wspomnienia z kimkolwiek, nawet z dziećmi, które były ich sprawcami. - Wez z powrotem do kuchni mój spodeczek, dobrze? - poprosiła. Udało jej się powiedzieć to prawie zupełnie zwyczajnie. - Oczywiście. - Postawił spodeczek na tacy i uśmiechnął się do matki. - Spróbuj zasnąć. - Dobrze. Wychodząc zgaś, proszę, górne światło. - Zpij spokojnie. Pociągnął za metalową linkę, zwisającą z oprawy pojedynczej gołej żarówki. Zwiatło
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|