Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Crescent. Pomachał doń i statek ONZ ponownie ryknął syreną zmuszając go do
zasłonięcia uszu rękami.
Z dolnej części wysunął się zasobnik, automatycznie wystawił stabilizatory
i spiralnym ruchem poleciał w dół.
— Gówno — rzekł z obrzydzeniem Sam Regan. — To materiały. Nie potrze-
bują spadochronu.
Odwrócił się straciwszy zainteresowanie.
Jak okropnie było dziś tu, na zewnątrz, pomyślał rozglądając się po po-
wierzchni Marsa. Paskudnie. Po co tu przybyliśmy? Musieliśmy, zostaliśmy zmu-
szeni.
Zasobnik ONZ wylądował. Ścianki popękały od siły uderzenia i trzej koloniści
dostrzegli kanistry. Wyglądało to na ćwierć tony soli. Sam Regan poczuł jeszcze
większe przygnębienie.
— Hej — rzekł Schein, podchodząc do zasobnika i zaglądając do środka —
zdaje się, że widzę coś, co się nam przyda.
— Te pudełka wyglądają tak, jakby zawierały radia — zauważył Tod. — Tran-
zystorowe.
W zadumie poszedł za Scheinem.
— Może uda nam się je wykorzystać do czegoś w naszych zestawach.
— W moim jest już radio — oświadczył Schein.
— No, z tych części można by zbudować elektroniczną, samoczynną kosiarkę
do trawników — stwierdził Tod. — Tego nie masz, no nie?
Znał zestaw Perky Pat Scheina dość dobrze. Obie pary, on ze swoją żoną
i Schein ze swoją, tworzyły dobrany zespół.
28
— Jestem następny w kolejce do radia — zawołał Sam Regan. — Przyda mi
się.
W jego zestawie brakowało mechanizmu otwierającego drzwi garażu, jaki
mieli Schein i Tod. Był zdecydowanie za nimi. Rzecz jasna, wszystko to moż-
na kupić, ale on był zupełnie spłukany. Cały swój żołd wydał na coś, co uważał
za bardziej potrzebne. Kupił od handlarza dość dużą ilość Can-D. Schował go do-
brze, zakopawszy w ziemi pod pryczą stojącą na najniższym poziomie zbiorowej
kwatery.
On sam był wierzący; czcił cud przeniesienia — ową niemal świętą chwilę,
w której miniaturowe zestawy przestawały przypominać Ziemię, lecz s t a w a -
ł y się nią. Wtedy on i inni, zespoleni i przeniesieni w ten miniaturowy świat
dzięki Can-D, udawali się w inną przestrzeń i czas. Wielu kolonistów jeszcze nie
wierzyło; dla nich komplety były jedynie symbolami świata, do którego już nie
należeli. Jednak stopniowo, jeden po drugim, i oni uwierzą.
Nawet teraz, tak wcześnie rano, nie mógł się doczekać powrotu na dół i chwili,
gdy odgryzie kawałek Can-D z prymki, by przeżuwszy go połączyć się z towa-
rzyszami w tej najbardziej uroczystej ceremonii, jaka im została.
Zwrócił się do Toda i Scheina:
— Czy któryś z was pragnie przeniesienia?
Takim terminem określali uczestnictwo w seansie.
— Wracam na dół — rzekł. — Przyda nam się trochę Can-D. Podzielę się
z wami swoim.
Takiej propozycji nie można było zignorować.
— Tak wcześnie? — spytał Norm Schein. — Dopiero wstaliśmy z łóżek. Ale
i tak nie mamy nic do roboty.
Z ponurą miną kopnął dużą, półautomatyczną koparkę do piasku, która już od
wielu dni stała przed wejściem do baraku. Nikt nie miał siły wyjść na powierzch-
nię i podjąć rozpoczętą przed miesiącem operację oczyszczania terenu.
— Myślę jednak — mruknął — że powinniśmy być na górze i pracować
w ogrodach.
— Ależ masz tu ogród — zawołał ze śmiechem Sam Regan. — I co też takiego
uprawiasz? Wiesz, jak to nazwać? [ Pobierz całość w formacie PDF ]




Powered by MyScript