Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

stanie. Głowę miał wciąż ukrytą w kolanach, wąskie plecy drgały.
- Proszę cię, Bernardzie, uspokój się... Wszystko jest w porządku.
Bernardzie?
Nie poruszaÅ‚ siÄ™. Wzięła go za ramiÄ™; osunÄ…Å‚ siÄ™ bezwÅ‚adnie na pod­
łogę. Oczy uciekły mu do tyłu. Z piersi wydobywał się odgłos podobny
do dzwięku zerwanej struny skrzypiec.
- Bernardzie!
Był nieprzytomny. Wyprostowała się gwałtownie i w panice, gnana
instynktem, wypadÅ‚a z pokoju i rzuciÅ‚a siÄ™ pustym korytarzem ku głów­
nemu wejściu. Szarpnęła drzwi i natychmiast dostrzegła na zapylonej
drodze jego wysoką, barczystą postać.
- Avery! - krzyknęła, ile sił w płucach. - Avery! Pomóż mi!
Momentalnie odwrócił się na pięcie i pognał z powrotem. W ciągu
paru minut był przy schodach. Wbiegł. Mało nie urwała mu rękawa,
wciągając do środka.
- Bernard! - wyrzuciła z siebie. - W bibliotece. Zemdlał.
Przepchnął się obok niej w drzwiach i pognał do biblioteki. Zanim
tam dobiegła, klęczał już na podłodze, trzymając w ramionach wiotkie
ciało Bernarda. Włosy chłopaka zamiatały dywan, ręce z zabarwionymi
na niebiesko obwódkami paznokci zwisały bezwładnie. Avery wolną
pięścią uderzał go w plecy, z jednej i z drugiej strony.
206
- Bernardzie? - wyrzuciÅ‚ z siebie niskim, gorÄ…cym tonem. - Bernar­
dzie! - PrzygarnÄ…Å‚ go mocniej, pamiÄ™tajÄ…c, by gÅ‚owa znajdowaÅ‚a siÄ™ ni­
żej, a piersi nic nie uciskało.
- Co mogę zrobić? - szepnęła Lily.
Avery zwrócił ku niej twarz, z której zniknęła już duma i pewność
siebie. W jego oczach malował się strach.
- Nie wiem - powiedziaÅ‚ ochryple. Po opalonych policzkach pÅ‚ynÄ™­
ły łzy. - Nie wiem. Módl się.
UpadÅ‚a obok nich na kolana, bezgÅ‚oÅ›nie poruszajÄ…c wargami w bÅ‚a­
galnej modlitwie, i bezradnie patrzyła, jak Avery nie przestaje uciskać
pleców Bernarda, jeszcze raz, i jeszcze... Przez cały czas przywoływał
go łagodnie z powrotem na ten świat.
Mijały długie chwile oczekiwania, nadchodziły kolejne... Zdawało
siÄ™, że upÅ‚ynęła wieczność, gdy w koÅ„cu, nareszcie, Bernard wziÄ…Å‚ gÅ‚Ä™­
boki drżący oddech i jÄ™knÄ…Å‚. Wzrok Avery'ego pofrunÄ…Å‚ ku Lily. Nadzie­
ja przywróciła jego spojrzeniu nieco blasku. Chłopak zakaszlał.
- Wody - rzucił szorstko Avery.
Lily wlaÅ‚a w poÅ›piechu wody do szklanki i podaÅ‚a mu. Avery deli­
katnie uniósł Bernarda, objął go za plecy i podparł głowę.
- Wypij to, Bernardzie. Ostrożnie. Powoli... Oddychaj głęboko,
bardzo, bardzo głęboko. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć - wdech... Raz,
dwa, trzy, cztery, pięć - wydech. O, tak... Doskonale.
Opanowanie Avery'ego powróciÅ‚o. GÅ‚os miaÅ‚ pewny, lekko piesz­
czotliwy, ale Lily spostrzegła, że jego oczy wciąż są bezbronne. Jeszcze
nie przykryła ich maska.
Po raz pierwszy widziała go nie jako wszechpotężnego mężczyznę,
który wydziera życiu to, czego chce, ale jako człowieka osaczonego
przez pragnienia, wątpliwości i lęki. Jakże znajome lęki...
ZobaczyÅ‚a czÅ‚owieka rozpaczliwie bezbronnego, drÄ™czonego Å›wia­
domością, że cokolwiek by zrobił, i tak nie będzie to dość, jeśli chodzi
o szczęście i bezpieczeństwo tych, których kocha. Nawet tu i teraz nie
śmiał okazać Bernardowi, jak bardzo się nim przejmuje, by jego smutek
nie udzielił się chłopakowi i nie wywołał kolejnego ataku.
Mężczyzna taki jak Avery nie przeżyłby rozstania ze swoim dzieckiem.
- No, już dobrze - powiedziaÅ‚. Jego wielka dÅ‚oÅ„ delikatnie masowa­
ła plecy chłopca. - Jeszcze trochę i pozwolę ci usiąść na sofie. Tak, Lily
jest tutaj. Trochę ją wystraszyłeś.
- Naprawdę? - Bernard zamrugał oszołomiony. W płucach wciąż
lekko mu gwizdało. - Przepraszam... Ja nie chciałem spalić stodoły.
Chciałem po prostu, żeby panna Bede została tu, gdzie jest jej miejsce.
207
- śśśś - Lily uklękła przy nim i odgarnęła mu włosy z czoła. -
Zaufaj mi, Bernardzie. Ja wiem, gdzie jest moje miejsce.
Najwyrazniej wziął jej słowa za obietnicę. Z bladym uśmiechem
przymknął oczy i spokojnie powierzył swój los troskliwemu kuzynowi.
końcu to Polly Makepeace przejęła dowództwo. Córka farmera,
z doświadczeniem w sprawach medycznych, spokojnie nakazała Ave-
ry'emu przenieść Bernarda do dzieciÄ™cego pokoju na najwyższym piÄ™­
trze, którego okna wychodziÅ‚y na poÅ‚udnie, w kierunku morza. Otwo­
rzyła je szeroko, tak by świeże, czyste powietrze usunęło obrzęk z płuc
chłopaka.
Została w pokoju, oficjalnie po to, żeby dotrzymać towarzystwa
Evelyn, a tak naprawdę, by syn i matka mogli odzyskać wreszcie spokój
i zapaść w sen.
Avery, blady i wyczerpany, usiadł w sadzie, szukając wytchnienia.
Tam znalazła go Lily, opartego o pień starej jabłoni, z luzno zwisającymi
dÅ‚oÅ„mi, wspartymi przegubami o kolana. Oczy miaÅ‚ zamkniÄ™te. Bez sÅ‚o­
wa usiadÅ‚a obok, wdychajÄ…c gÅ‚Ä™boko sÅ‚odkÄ…, cydrowÄ… woÅ„ dojrzewajÄ…­
cych jabłek. Jak długo patrzyła na niego, gdy spał, nie miała pojęcia, ale
kiedy otworzył oczy, ranne powietrze straciło już swoją ostrość.
Zobaczył ją i momentalnie się wyprostował.
- Jak Bernard?
- W porządku. Odpoczywa. Musiałam cię odszukać.
Skinął głową i opadł z powrotem do tyłu, wspierając się plecami
o pień.
- Rozumiem.
Kiedy nadszedł ten moment, nie wiedziała, jak zacząć. To on przejął
inicjatywę i rozpoczął to, co miało być jeszcze jedną bolesną rozmową,
najtrudniejszÄ… w Å›wiecie próbÄ…. Jak powiedziaÅ‚ John Neigl, Avery za­
wsze robił to, co należało, obojętne, ile by go to miało kosztować.
- Wiem, że powiedziałaś, iż opuścisz Mill House, Lily. Nie mogę
cię zmusić do pozostania, ale mam nadzieję, że jeszcze raz rozważysz
całą sprawę. - Spojrzenie miał nieruchome, znużone. - To nie było fair
ze strony Horatia stawiać nas oboje w podobnej sytuacji, ale szczególnie
nie fair było to wobec ciebie. Zakładał, że przegrasz, liczył na to, a rów-
208
nocześnie chciał, żebyś przez pięć lat lała poty w tym miejscu wyłącznie
po to, żeby udowodnić, że kobieta nie może równać się z mężczyzną.
- Wiedziałam o tym. I zaakceptowałam to - powiedziała spokojnie.
- Kto by nie zaakceptował? Która szanująca się, inteligentna, lekko [ Pobierz całość w formacie PDF ]




Powered by MyScript