[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W moim nowym kostiumie wcale nie wyglądam jak jakiś wybryk. A przynajmniej tak mi się nie wydaje. Jest dwuczęściowy i też w stylu vintage... To kostium Lilly Pulitzer, z lat sześćdziesiątych. Sarah zwykła mawiać, że to obrzydliwe nosić używany kostium kąpielowy, ale jeśli kilka razy upierze się go przed włożeniem, nie ma sprawy. Teraz, przyglądając się swojemu odbiciu w nieco zmatowiałym, ale poza tym całkiem sensownym lustrze na drzwiach łazienki, mam wrażenie, że wyglądam... Dobrze. Oczywiście, daleko mi do Dominique. No ale komu łatwo być taką Dominique? Pomijając samą Dominique, oczywiście. Szybko wracam do swojego pokoju, narzucam letnią sukienkę do kompletu z kostiumem, też Lilly Pulitzer, i szybko ścielę łóżko, a potem rozsuwam zasłony i otwieram małe okienko w kształcie rombu, żeby wpuścić nieco świeżego powietrza... I wstrzymuję oddech, uderzona widokiem z okna... Bo przed sobą mam dolinę rozciągającą się poniżej chateau, tym razem za dnia. Zielone aksamitne korony drzew i faliste wzgórza, jasnobrązowe skalne urwiska i wysoko ponad tym wszystkim najbardziej niebieskie i bezchmurne niebo, jakie w życiu widziałam. Jest tak pięknie. Widzę chyba cale hektary wyłącznie lasów i wijącej się przez nie srebrnej rzeki, upstrzonych tu i tam maleńkimi wiejskimi domkami, a gdzieniegdzie wznosi się jakieś chateau czy zamek, stojące na szczycie urwiska. Zupełnie jak na ilustracji z książki z bajkami. Jak Luke może wracać do Houston, kiedy spędzi tu trochę czasu? Jak ktokolwiek może mieć ochotę stąd wyjeżdżać? Ale nie mam czasu zastanawiać się nad tym. Muszę lecieć na spotkanie z Shari przy basenie albo liczyć się z jej furią. To nie żarty, próbować znów trafić na dół, schodząc miriadami schodów i korytarzy, z których zdaje się składać chateau Mirac, ale jakoś udaje mi się wreszcie trafić do wykładanego marmurem holu i wymknąć się na łagodne, słodko pachnące latem powietrze. Gdzieś w oddali słyszę wizg motoru - to chyba kosiarka, sądząc po zapachu świeżo skoszonej trawy - i brzęk... krowich dzwonków? To niemożliwe... A może jednak? Nie zatrzymuję się, żeby to sprawdzić. Wkładam swoje nabijane kryształami górskimi okulary słoneczne, a potem szybko mijam podjazd i wreszcie przechodzę przez trawnik nad basen, gdzie widzę Shari, Dominique i jeszcze jedną dziewczynę, rozparte na leżakach obitych materiałem w biało-błękitne paski. Leżaki zwrócone są w stronę doliny i słońca. Dominique i ta druga dziewczyna są już opalone - widać, że to nie pierwszy dzień, jaki spędzają na słońcu. Shari, jak widzę, zdecydowana jest je dogonić, zanim lato się skończy. - Dzień dobry - mówię do Dominique i tej drugiej dziewczyny, która jest raczej pulchna i ma wygląd nastolatki. Włożyła jednoczęściowy kostium Speedo, a leżąca obok niej Dominique obnasza czarne bikini ze stringami Calvina Kleina. A te stringi nie wydają się zbyt ściśle przylegać. - Bonjour - odpowiada pogodnie nastolatka. - Lizzie, to jest Agnes - mówi Shari. Ale wymawia to z francuska, to znaczy jak: Ańjes".- Pracuje tu latem jako au pair. Jej rodzina mieszka w tym młynie przy drodze. - Och! - wołam. -Widziałam ten młyn! Jest taki piękny! Agnes nadal uśmiecha się do mnie miło. To Dominique mówi: - Nie zawracaj sobie głowy. Ona nie rozumie ani słowa po angielsku. Twierdziła, że zna język, kiedy starała się o pracę tutaj, ale okazało się, że nie mówi nic poza cześć", do widzenia" i dziękuję". - Bonjour!Je m'appelle Lizzie - mówię. I uśmiecham się do Agnes. - Co w zasadzie wyczerpuje moją znajomość francuskiego, pomijając jeszcze: Excuzes-moi ij'aime pas de tomates. Agnes zarzuca mnie w odpowiedzi mnóstwem słów, których komplet-nie nie rozumiem, a Shari mówi: - Uśmiechnij się po prostu i pokiwaj głową, i dogadacie się obie świetnie. Robię tak. Agnes uśmiecha się do mnie promiennie, a potem wręcza mi biały ręcznik i butelkę zimnej wody z lodówki turystycznej, którą ze sobą przyniosła. Zastanawiam się, czy w tej lodówce nie ma czasem coli light, ale rzut oka, zanim zdążyła zamknąć pokrywę mówi mi, że nie. Czy oni w ogóle mają colę light we Francji? Muszą. To przecież nie jest Trzeci Zwiat, na litość boską. Dziękuję Agnes za wodę i rozkładam ręcznik na leżaku stojącym między nią a Dominique, bo wyglądałoby to nieładnie, gdybym, zajęła ten po drugiej stronie Shari. Nie chcę, żeby Agnes albo Dominique pomyślały, że ich nie lubię. Zdejmuję sukienkę, a potem zrzucam sandały. Kładę się na wygodnej poduszce leżaka i zaczynam się wpatrywać w bezchmurne niebieskie niebo. Zdaję sobie sprawę, że mogłabym się do tego przyzwyczaić. I to szybko. Anglia, ze swoim chłodnym, wilgotnym powietrzem... Wydaje się, że to było dawno temu. Andy też się już wydaje przeszłością. - To bardzo... niezwykły kostium - oświadcza Dominique. - Dziękuję - mówię, chociaż rodzi się we mnie podejrzenie, że nie zamierzała prawić mi komplementów. Ale pewnie znów coś wymyślam, przez te japonki za sześćset dolarów. - A gdzie są Luke i Chaz? - Przycinają gałęzie wzdłuż podjazdu - odzywa się Shari. - Nie mów, że nie ma tu... Sama nie wiem. Jakiejś firmy ogrodniczej, która się tym zajmie? Dominique rzuca mi bardzo ironiczne spojrzenie znad swoich okularów słonecznych Gucciego. - Jasne... Gdyby ktoś pomyślał, żeby ich w porę zamówić. Ale, jak zwykle, ojciec Jean-Luca zwlekał do ostatniej chwili i nikogo już nie zna-lazł. Więc teraz Jean-Luc musi to zrobić sam, jeśli nie chce, żeby Bibi do-stała szału po przyjezdzie. - Bibi? - Matka Jean-Luca - wyjaśnia Dominique. - Pani deVilliers jest nieco... szczególna, jak rozumiem - mówi Shari bezbarwnym tonem ze swojego leżaka. Dominique pozwala sobie na delikatne parsknięcie. - Można to tak określić. Można też, oczywiście, powiedzieć, że jest po prostu sfrustrowana totalnym roztargnieniem swojego męża. On myśli wyłącznie o tych swoich głupich winogronach. - Winogronach? Dominique macha ręką w stronę, gdzie, za naszymi plecami, stoi kilka zabudowań gospodarczych, za którymi rozciąga się coś w rodzaju sadu. - Winnica - mówi. A więc to jest winnica, a nie sad! Oczywiście! - No cóż, pan de Villiers powinien myśleć o swoich winogronach - mówię. -To miejsce to przede wszystkim winnica, nieprawdaż? Ten interes z weselami to tylko coś na boku? - Oczywiście - mówi Dominique. -Ale w Mirac nie było porządnych zbiorów już od lat. Najpierw była susza, potem zaraza ziemniaczana... Każdy by to odebrał jako znak, że trzeba się przerzucić na coś innego, ale nie ojciec Jean-Luca. Mówi, że rodzina de Villiersów zajmuje się winiarstwem od XVII wieku, kiedy zbudowano Mirac, i że on nie będzie tym, który się wycofa z branży. - No cóż - mówię z podziwem. -To się wydaje takie... szlachetne. Bo jest takie, nieprawdaż? Dominique wydaje jakiś zdegustowany odgłos. - Szlachetne? To kompletne marnotrawstwo. Mirac ma nieprawdopodobny potencjał, gdyby tylko Jean-Luc i jego ojciec zechcieli go dostrzec. - Potencjał?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|