[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pięćdziesiąt mil w sześć godzin z małym hakiem. Jeśli idzie o prowadzenie wozu, złotnik z pewnością nie był ostatnim ciamajdą i poza granicami miast musiał gnać na pełnym gazie. Bond przyśpieszył i zaczął się do niego zbliżać. Zauważył przed sobą rozmyte, tylne światła jakiegoś samochodu. DB III jechał na przeciwmgielnych, więc Bond przełączył je szybko na długie. Jakiś mały sportowy wóz. MG? Triumph? Austin healey? Agent siadł mu na ogonie. To gołębioszary, dwumiejscowy Triumph z podniesionym dachem. Bond mrugnął światłami i wyprzedził go. Teraz zamajaczył przed nim inny wóz. Agent znów zmienił światła na przeciwmgielne. Tamten samochód był o milę dalej, ale DB III wolno się do niego zbliżał. Kiedy oba pojazdy dzieliło nie więcej jak ćwierć mili, Bond włączył na sekundę długie, żeby lepiej widzieć. Tak, to rolls. Agent, zwolnił, ponownie zwiększył odstęp do jednej mili i tak trzymał, zerkając od czasu do czasu we wsteczne lusterko na niewyrazne światła triumpha. Na przedmieściach Orleanu Bond zjechał na pobocze. Triumph minął go z rykiem i pomknął dalej. Orlean nigdy się Bondowi nie podobał. Było to miasto smutne, bez uroku, miasto opanowane przez kler i otoczone posępnymi mitami. %7łyło z legendy o Joannie d Arc, oślepiało podróżnych twardym, chłodnym blaskiem świętości i oskubywało ich zarazem z pieniędzy. Bond zajrzał do przewodnika. Goldfinger zatrzyma się niechybnie w hotelu pięciogwiazdkowym, żeby zjeść na kolację filety z soli i pieczonego kurczaka. Pięciogwiazdkowy był Arcades i Modernę. Który z nich? Agent wolałby zanocować gdzieś poza miastem, na przykład w znakomitym Auberge de la Montespan nad brzegiem Loary. Mógłby się tam przy okazji najeść do syta quenelles de brochet, ale musiał trzymać się blisko swego lisa. Wybrał Hotel de la Gare i posiłek w dworcowym bufecie. Kiedy ogarniały go jakiekolwiek wątpliwości, Bond zawsze decydował się na nocleg w hotelach przydworcowych. Hotele przydworcowe były w porządku. Znajdował tam mnóstwo miejsca do parkowania, a barowe jedzenie w Hotelu de la Gare będzie z pewnością znakomite. Poza tym na stacjach kolejowych biło serce miasta, a nocne pociągi wiozły z sobą jego tragedie i wielkie miłości. Brzęczenie Homera nie ulegało zmianie już od dziesięciu minut. Bond zapamiętał drogę do hotelu, wjechał ostrożnie do miasta, skierował się ku rzece i poprowadził samochód wzdłuż quais, jasno oświetlonego bulwaru. Miał rację. %7łółty rolls parkował przed hotelem Arcades. Agent zawrócił do centrum i ruszył w stronę dworca. Hotel de la Gare spełniał wszystkie jego oczekiwania - tani, staromodny, budzący zaufanie i wygodny. Wziął gorącą kąpiel, zszedł do samochodu, żeby sprawdzić, czy rolls Goldfingera wciąż tkwi pod Arcades, potem udał się do dworcowej restauracji i zamówił swoją urobioną potrawę: dwa eufs cocotte a la creme, dużą sole mauniere (Orlean leży w pobliżu morza, a ryby z Loary zalatują mułem) oraz odpowiedni Camembert. Wypił butelkę dobrze schłodzonego Rosę d Anjou, a do kawy poprosił o trzy gwiazdkowego Hennessy. Wyszedł z restauracji o dziesiątej trzydzieści, jeszcze raz zerknął na żółtego rollsa i zrobił sobie godzinny spacer po mieście. Ostatni już rzut oka na wóz Goldfingera i spać. O szóstej następnego ranka rolls był na swoim miejscu. Bond uregulował rachunek, wypił na stacji podwójną cafe complet, podjechał na quais i wprowadził samochód w jedną z bocznych uliczek. Tym razem nie mógł sobie pozwolić na błąd. Goldfinger albo przetnie rzekę i skieruje się na południe, by dotrzeć do N7 wiodącej na Rivierę, albo ruszy brzegiem Loary, a wtedy równie dobrze wylądować może i na Ruderze, i w Szwajcarii, i we Włoszech. Agent wysiadł, oparł się wygodnie o mur biegnący przy rzece i obserwował hotel Arcades za drzewami. O ósmej trzydzieści przed wejściem zjawiły się dwie małe sylwetki. Rolls odjechał. Bond patrzył, jak sunie po quais, aż zniknął mu z oczu. Wówczas siadł za kierownicą i ruszył w pościg. Jechał spokojnie nad Loarą, rozkoszując się letnim, porannym słońcem. Był w jednym ze swych ulubionych zakątków świata. W maju, gdy owocowe drzewa buchały białym kwieciem i gdy łagodna, szeroka rzeka nie opadła jeszcze po zimowych deszczach, ubrana w godowe szaty dolina tchnęła zielenią i młodością. Właśnie tak sobie dumał, kiedy tuż przed Chateauneuf usłyszał przenikliwe wycie podwójnego klaksonu marki Bosch, po czym minął go w pędzie mały Triumph z opuszczonym dachem. Bond zdołał jedynie dostrzec niewyrazny zarys ślicznej twarzyczki ukrytej za ciemnoniebieskimi szkłami samochodowych okularów w białych oprawkach. Chociaż widział tylko profil - czerwoną kreskę ust i powiewający na wietrze kosmyk czarnych włosów, który wysunął się spod różowej chusteczki w białe grochy - wiedział, że kobieta jest piękna, bo tylko kobiety piękne w ten sposób trzymają głowę. Biła z niej pewność siebie typowa dla kogoś, kto nawykł do odbierania hołdów i świadomość tego, że oto samotna dziewczyna wyprzedza mężczyznę w eleganckim samochodzie. Dzisiaj albo nigdy!, pomyślał Bond. No, bo gdzie, jeśli nie tutaj, w umajonej dolinie Loary? Najpierw będzie ją ścigał, by dopaść łupu w porze lunchu. Potem nawiąże znajomość gdzieś w ogrodach wyludnionej restauracji, w uroczej altance porośniętej dzikim winem. Dalej friture i Vouvray z lodu, ostrożne badanie gruntu z obu stron, a jeszcze pózniej triumph i DB III ruszą w małym konwoju dalej na południe, by wieczorem zatrzymać się w umówionym miejscu. Będą tam rosły drzewka oliwne, w zapadającym zmierzchu, w ciemnym błękicie nadciągającej nocy zagrają świerszcze, a Bond i dziewczyna dojdą do wniosku, że dobrze im razem, że dalszą podróż można na czas jakiś odłożyć. Następnego dnia ( Nie, nie dzisiaj. Prawie wcale cię nie znam. Poza tym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
|