Podobne

[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Jest tutaj!, ostrzegła mnie nagle Frakir.
 Hej!  usłyszałem dobiegający z góry głos. Podniosłem głowę. Na szczy-
cie głazu siedział czarno-biały obcy. Palił cienkie cygaro, a w lewym ręku trzymał
puchar.  Zaciekawiasz mnie, chłopcze  mówił dalej.  Jak ci na imię?
 Merlin  odparłem.  A tobie?
Zamiast odpowiedzieć, odepchnął się, opadł w zwolnionym tempie i wylądo-
wał na obu nogach. Przyglądał mi się, mrużąc lewe oko. Po jego prawym boku
jak mroczne wody płynęły cienie. Dmuchnął srebrzystym dymem.
 Jesteś żywy  oznajmił.  Nosisz znamię Wzorca i znamię Chaosu. Masz
w sobie krew Amberu. Skąd pochodzisz, Merlinie?
Cienie rozwiały się na moment i zauważyłem, że prawe oko zakrywa przepa-
ska.
 Jestem synem Corwina  powiedziałem.  A ty. . . chyba. . . jesteś zdraj-
cą Brandem.
 Rozpoznałeś mnie  oświadczył.  Ale nigdy nie zdradziłem tego, w co
wierzyłem.
 Czyli własnych ambicji  dokończyłem za niego.  Twój dom, rodzina
i moce Porządku nigdy nie miały dla ciebie znaczenia.
Parsknął.
 Nie będę się spierał z aroganckim szczeniakiem.
 Ja też nie mam ochoty na dyskusje. Nie wiem, czy to ma znaczenie, ale
twój syn Rinaldo jest chyba moim najlepszym przyjacielem.
Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie. Jego dłoń opadła mi na ramię.
 Czekaj!  rzucił.  Co to za bzdury? Rinaldo jest ledwie chłopcem.
 Błąd  stwierdziłem.  Jest mniej więcej w moim wieku.
Cofnął rękę. Obejrzałem się. Odrzucone cygaro dymiło teraz na ścieżce. Prze-
łożył puchar do dłoni okrytej mrokiem. Potarł czoło.
62
 Tak wiele czasu minęło w głównych strumieniach. . .  mruknął.
Pod wpływem nagłego impulsu wyjąłem Atuty, odnalazłem portret Luke a
i podniosłem, żeby mógł się przyjrzeć.
 To jest Rinaldo  powiedziałem. Sięgnął po kartę, a ja oddałem ją, sam
właściwie nie wiem dlaczego. Przyglądał się bardzo długo.
 Kontakt tą drogą nie jest tu chyba możliwy  zauważyłem.
Spojrzał na mnie, pokręcił głową i oddał Atut.
 Nie, chyba nie  zgodził się.  Co. . . co z nim?
 Czy wiesz, że zabił Caine a, żeby cię pomścić?
 Nie, o tym nie wiedziałem. Ale sądzę, że miałem prawo czegoś takiego
oczekiwać.
 Nie jesteś w pełni Brandem, prawda?
Odchylił głowę i wybuchnął śmiechem.
 Jestem całkowicie Brandem, ale nie tym Brandem, o którym słyszałeś. Za
wszystko co ponadto musisz mi zapłacić.
 Ile kosztuje wiedza o tym, kim jesteś naprawdę?  zainteresowałem się,
chowając karty.
Uniósł puchar i trzymał go oburącz przed sobą jak żebraczą miseczkę.
 Odrobinę twojej krwi  rzekł.
 Stałeś się wampirem?
 Nie. Jestem upiorem Wzorca  odparł.  Oddaj mi krew, a wytłumaczę.
 Zgoda. Ale lepiej, żeby to była ciekawa opowieść.
Ukłułem się sztyletem w nadgarstek i wyciągnąłem rękę nad naczyniem.
Płomienie wybuchły jak z rozlanej lampy naftowej. Oczywiście, to nie ogień
płynie w moich żyłach. Ale krew istot Chaosu jest w pewnych miejscach wyjąt-
kowo łatwopalna, a to najwyrazniej było jedno z nich.
Ogień trysnął częściowo do pucharu, częściowo ponad nim, zalewając dłoń
i przedramię Branda. Krzyknął i jakby zapadł się w siebie. Odstąpiłem, a on zmie-
nił się w wir  podobny do tych, jakie powstawały po dopełnieniu ofiar, chociaż
bardziej płomienisty. Lej z rykiem uniósł się w powietrze i po chwili zniknął, a ja
pozostałem zdumiony, zapatrzony w górę, i uciskałem zraniony przegub.
Hm. . . Efektowne wyjście, zauważyła Frakir.
 Rodzinna specjalność  wyjaśniłem.  A skoro mowa o wyjściu. . .
Wyminąłem głaz i opuściłem kamienny krąg. Natychmiast powrócił mrok,
pogłębił się. Przez kontrast, moja ścieżka jakby pojaśniała. Puściłem nadgarstek
i przekonałem się, że już nie dymi.
Ruszyłem biegiem, chcąc jak najszybciej opuścić tę okolicę. Kiedy po chwili
zerknąłem przez ramię, nie zauważyłem już stojących głazów. Był tylko blady,
niknący wir, sięgający coraz wyżej i wyżej, aż zniknął.
Szlak zaczął opadać, tak że biegłem zboczem w dół, lekkim, długim krokiem.
Zcieżka leżała przede mną niby jasna wstążka, znikająca daleko w przedzie. Ze
63
zdziwieniem zauważyłem, że całkiem blisko, w dole, przecina inną jasną linię. Ta
niknęła szybko po obu stronach.
 Masz jakieś instrukcje na temat skrzyżowań?  zapytałem.
Jeszcze nie. Przypuszczalnie zbliża się moment decyzji. Nie wiesz, co wpłynie
na twój wybór, póki nie dotrzesz na miejsce.
Zdawało mi się, że w dole rozpościera się szeroka zamglona równina, gdzie
tu i tam lśni kilka samotnych światełek. Niektóre płonęły równo, inne zapalały
się i gasły, ale wszystkie pozostawały w tych samych miejscach. Nie zauważy-
łem jednak żadnych linii prócz mojej ścieżki i tej, co ją przecinała. Nie słyszałem
żadnego dzwięku oprócz własnego oddechu i odgłosu moich kroków. Nie czułem
powiewów, dziwnych zapachów, a temperatura była tak łagodna, że w ogóle nie
zwracała uwagi. Po obu stronach znowu pojawiły się jakieś kształty, ale nie mia-
łem ochoty ich badać. Chciałem zakończyć to, co mnie tu trzymało, wynieść się
stąd jak najszybciej i zająć własnymi sprawami.
Mgliste obłoki światła zaczęły pojawiać się w nieregularnych odstępach, po
obu stronach szlaku  falujące, nieokreślone, plamiste, rozbłyskujące i gasną-
ce na przemian. Przypominały zwiewne firanki zawieszone obok ścieżki. Nie
przyglądałem się im uważnie, póki wciąż wyrazniejsze cienie nie przesłaniały
coraz większego obszaru. Wyglądało to, jakby zachodził proces dostrojenia; co-
raz ostrzejsze kontury wyznaczały znajome obiekty: krzesła, stoliki, zaparkowane
samochody, wystawy sklepów. Po chwili w obrazach pojawiły się wyblakłe bar-
wy.
Przystanąłem przed jednym z nich i przyjrzałem się uważnie. Był to czerwo-
ny chevrolet z 1957 roku, przysypany lekko śniegiem, zaparkowany na znajomo
wyglądającym podjezdzie. Podszedłem bliżej, wyciągając rękę.
Lewa dłoń i ramię zniknęły z chmurze przyćmionego blasku. Spróbowałem
dotknąć lewej  płetwy ; napłynęło delikatne wrażenie kontaktu i lekkiego chłodu.
Przesunąłem dłoń na prawo, zrzucając trochę śniegu. Kiedy cofnąłem rękę, była
pokryta śniegiem. I natychmiast cały obraz rozpłynął się w czerni.
 Specjalnie użyłem lewej ręki  oznajmiłem.  Z tobą na nadgarstku. Co
to było?
Dziękuję uprzejmie. Wyglądało jak czerwony samochód trochę przysypany
śniegiem.
 To konstrukt czegoś znalezionego w mojej pamięci. Powiększony do rze-
czywistej skali obraz Polly Jackson.
W takim razie, Merle, sprawy wyglądają coraz gorzej. Nie odgadłam, że to
konstrukt.
 Wnioski?
Ktokolwiek za tym stoi, jest coraz lepszy. Albo silniejszy. Albo jedno i drugie.
 Niech to szlag. . .  mruknąłem, odwróciłem się i pobiegłem dalej.
Może ten ktoś chce udowodnić, że teraz potrafi już całkiem cię zmylić.
64
 W takim razie udało mu się  przyznałem.  Hej! Ktosiu!  krzykną-
łem.  Słyszysz mnie? Wygrałeś! Zmyliłeś mnie całkowicie. Czy teraz już mogę
wracać do domu? Ale jeśli chodziło ci o coś innego, to przegrałeś! Zupełnie nie
zrozumiałem, co by to mogło być!
Jaskrawy błysk przewrócił mnie na ścieżkę i oślepił na długie chwile. Cze-
kałem, pełen napięcia i drżący, ale grzmot nie nastąpił. Kiedy odzyskałem wzrok
i minęły skurcze mięśni, spojrzałem na stojącą o kilka kroków przede mną gigan-
tyczną postać: Oberona.
Ale to był posąg, kopia stojącego na końcu Głównej Alei w Amberze. A może
nawet oryginał  przy dokładniejszej obserwacji zauważyłem coś jakby ptasie
odchody na ramieniu wielkiego władcy.
 Prawdziwy czy konstrukt?  zapytałem głośno.
Moim zdaniem prawdziwy, stwierdziła Frakir.
Wstałem powoli. [ Pobierz całość w formacie PDF ]




Powered by MyScript